Bałkany to tam, gdzie kiedyś była Jugosławia, na prawo od Włoch. Po rozpadzie tejże, powstało kilka mniejszych krajów, a na początku lat 90. miała tam miejsce krwawa i brutalna wojna domowa, którą czytelnicy urodzeni w połowie lat 80. i wcześniej mogą pamiętać z relacji telewizyjnych. Ja wówczas byłem dzieckiem, ale ta historia najnowsza z którą mam wspólny życiorys jest dla mnie fascynująca – a przez wzgląd na dzisiejsze czasy, także pouczająca. Między innymi, ale nie tylko o tym będzie ten cykl wpisów, a ja dzięki nieskończonej hojności landryny pozwalającej na podróże za czapkę śliwek, czyli węgierskich linii lotniczych Wizzair, styczeń 2018 zwieńczyłem wyprawą w Bałkany. Dogłębna analiza siatki połączeń pozwoliła skompletowanie następującego zestawu lotów:
- 22.01.2018 WAW-BUD: Warszawa – Budapeszt (Wizzair)
- 22.01.2018 BUD-SJJ: Budapeszt – Sarajewo (Wizzair)
- 28.01.2018 SKP-BTS: Skopje – Bratysława (Wizzair)
- 28.01.2018 BTS-WAW: Bratysława – Warszawa (Wizzair)
Niestety, jak to czasem się zdarza, na miesiąc przed wylotem Wizzair raczył bezkarnie zmienić godziny lotów dwóch z czterech powyższych odcinków, wskutek czego wylot z Budapesztu do Sarajewa został przesunięty tak, że straciłem skomunikowanie z przylotem z Warszawy. Jako że jest to tzw. tania linia, a każdy odcinek lotu traktowany jest oddzielnie, musiałem zastanowić się nad innym połączeniem, gdyż wylot do Budapesztu był w tej sytuacji bez sensu. Tak też zawnioskowałem o zwrot 44 zł za odcinek Budapeszt – Sarajewo i skompletowałem wylot w relacji:
- 22.01.2018 WAW-EIN: Warszawa – Eindhoven (Wizzair)
- 22.01.2018 EIN-TZL: Eindhoven – Tuzla (Wizzair)
Wspominam o tym wszystkim aby Czytelnik wiedział, jak można postąpić, gdy z powodu przewoźnika sypnie nam się plan podróży. To nie niedogodność – to szansa na odkrycie nieznanego!
Eindhoven
Eindhoven, miasto w Holandii. Tu mieści się firma Philips, producent początkowo żarówek, potem wszystkiego w AGD i RTV. Czyta się przez E, nie przez A, tak jakbyśmy to zrobili w języku niemieckim. Moja całkiem komfortowa przesiadka opiewała na niecałe 4 godziny. Jako że nie było mnie tam jak dotąd, a pogoda słoneczna, postanowiłem wyjść z lotniska na spacer.
Przeszedłem w sumie 8 km z dość ciężką torbą na ramieniu. Okolice są dosyć ładne, typowo holenderskie, ale w trakcie wędrówki nie spotkałem niczego, co mógłbym zdecydowanie polecić do obejrzenia. Być może nie doszedłem dość daleko. Z ciekawostek, połączenie autobusowe na lotnisko obsługiwane jest w pełni elektrycznym autobusem. Przejścia dla pieszych mają piszczki uruchamiane zdalnie przez nadjeżdżający pojazd, w okolicy dużo ścieżek rowerowych. Obyśmy doczekali takich atrakcji także w Polsce. Moja przechadzka trwała w najlepsze, gdy zorientowałem się, że mam godzinę do odlotu i 3 km do przejścia. Wówczas przyspieszyłem kroku, wskutek czego obtarłem stopy w zimowych butach, co dawało się we znaki przez cały tydzień. Na końcu okazało się, że samolot i tak spóźniony więc cały pośpiech jak krew w piach.
O czym warto pamiętać przesiadając się w Eindhoven to o możliwości darmowego pobrania waluty euro z bankomatu jeśli ktoś korzysta z kart walutowych. Najbardziej uniwersalną i przydatną walutą na Bałkanach, więc właśnie euro.
Tuzla
W końcu zasiałem w wyczekanym samolocie do Tuzli. Tuzla jest średniej wielkości miastem w Bośni i Hercegowinie, z kilkusetletnią historią. Na potrzeby tej relacji, dla wygody, Bośnię i Hercegowinę będę określał jako Bośnię. Doleciałem już po zmroku. Samolot był opóźniony, jest to jego ostatni lot tego dnia, więc godzinna obsuwa ponoć zdarza się nagminnie. Kilka słów na temat lotniska w Tuzli. Widziałem już trochę lotnisk, małych i dużych, ale to co zobaczyłem w Tuzli przeszło oczekiwania. Budynek terminalu jest jakby w połowie wybudowany, ponadto mały. Dookoła panuje bałagan, kolejka pasażerów oczekujących na kontrolę paszportową wychodziła na dwór. Dobrze, że nie padało. Bagaże wykładane są na podłogę za kontrolą graniczną, żadne tam taśmociągi czy inne rewie mody.
Dla porządku wspomnę, że Bośnia nie należy do Unii ani strefy Schengen, więc paszport jest niezbędny, a korzystanie z telefonu i internetu jest drogie. Po około 30 minutach oczekiwania, bogatszy o nową pieczątkę w paszporcie spotkałem przy wyjściu umówionego wcześniej kierowcę, który za 10 euro zawiózł mnie do hotelu Guesthouse Pasha. Zazwyczaj nie korzystam z takich usług, ale lotnisko jest kilkanaście kilometrów za miastem, komunikacja miejska śladowa, a i skład wycieczki został w ostatniej chwili okrojony – za późno było, żeby cokolwiek zmieniać.
Lotnisko jest jakie jest, ale w sumie nie straciłem na nim dużo czasu, zatem byłem już gotów zapomnieć o nim. Nie pozwolił mi na to kierowca, który przez 15 kolejnych minut narzekał na parking, rozmiar, itp. Gdy udało się szczęśliwie zmienić temat, udało mi się uzyskać kilka ciekawych informacji. Niewiele pamiętam z liceum w sensie wiedzowym, ale jakimś cudem zachowało mi się pojęcie kotła bałkańskiego. Chodzi w skrócie o to, że na Bałkanach mieszają się różne religie i narodowości. Wskutek czego, po rozpadzie Jugosławii, powstało siedem nowych krajów. Każde ma jakieś pretensje terytorialne do pozostałych, czego skutkiem była też krwawa wojna w latach 90., w której głównymi aktorami była dzisiejsza Serbia oraz właśnie Bośnia. O czym zatem należy pamiętać w Bośni – to że w swojej masie nie lubią Serbów. Ponadto cała litania narzekań, podobnych do tych w Polsce. Że kiedyś to było 50 państwowych przedsiębiorstw w Tuzli, a dziś tylko 10, że ludzie nie mają pracy, a jak mają, to zarabiają równowartość 100 euro miesięcznie (a że to kwota zbyt niska do wyżycia, prawdopodobnie kwitnie szara strefa).
Dotarłszy szczęśliwie do hotelu zostałem wyposażony w tzw. kartę meldunkową – taki relikt wystepujący również w krajach byłego Związku Radzieckiego. Nie przydała się, ale doceniam, że ją otrzymałem – zawsze to dodatkowy argument do niezapłacenia łapówki spragnionemu funkcjonariuszowi. Hostel mieścił się w dużym domu jednorodzinnym. Nie było zbyt wielu gości. Oprócz mnie, jakiś podróżnik którego ciągle nie ma oraz pracownik konsulatu Stanów Zjednoczonych przebywający tu na placówce. Wydało mi się to dziwne, ale faktycznie, rano na dole zauważyłem zaparkowane auto na dyplomatycznych numerach. Może chciał przykisić na diecie, pewne zagadnienia łączą ludzkość ponad podziałami.
Jako że wizyta w Tuzli została niejako wymuszona przez zmianę lotów, nie zamierzałem spędzać tam zbyt wiele czasu, za to następnego dnia z rana udać się do Sarajewa. Dlatego też zdecydowanie nie poznałem tego miasta wystarczająco, ani tym bardziej okolic. Nie mogłem jednak nie wykorzystać tak doskonale zapowiadającego się wieczoru i wybrałem się na spacer w stronę centrum. Właściciel hostelu był bardzo pomocny, narysował mi wszystko na mapie. Do centrum było ok. 1 km, więc niedaleko.
Pro tip: podróże poza sezonem mają tę zaletę, że właściciele noclegów i innych niezbędnych atrakcji nie mają co robić. Są znudzeni i wręcz zaskoczeni, że ktoś w takim czasie do nich przyjechał i daje znienacka zarobić - są więc rozmowni i pomocni, a często dają lepsze pokoje (dlatego rezerwujemy zawsze najtańszy). Jeśli w obiekcie noclegowym znajduje się jeszcze ktoś, zazwyczaj także jest to niebanalna historia i ciekawy rozmówca, o czym nieraz się jeszcze przekonałem w tym tygodniu.
W pierwszej kolejności odwiedziłem bankomat przy centrum handlowym Tuzlanka. W Bośni walutą jest tzw. marka zamienna (konvertibilna marka), oznaczana jako KM lub BAM. Dzieli się na 100 fenigów. Kiedyś powiązana była sztywno z kursem marki niemieckiej (wiele lat przed wprowadzeniem euro). W styczniu 2018 kurs 1 KM wynosił 2,13 PLN, więc można spokojnie zaokrąglić i po prostu mnożyć ceny przez dwa.
Pro tip: bośniacka marka nie jest zbyt poważana w krajach ościennych. Miałem potem spore problemy z wymianą pozostałych mi 30 KM - proponuję więc przed opuszczeniem kraju wymienić pozostałości na euro, a już na pewno pozbyć się monet.
Sama Tuzla wieczorem nie przedstawiała się jakoś przesadnie atrakcyjnie, ale z drugiej strony był to poniedziałek i zima. Stare miasto było całkiem urokliwe, czynnych kilka knajpek i lodowisko.
Niektóre z knajpek i pubów były nawet otwarte. Celowo unikałem tych zbudowanych typowo na styl angielski czy niemiecki, żeby trafić na coś lokalnego. Wszedłem nawet do kiosku, gdzie próbowałem młodej dziewczynie wytłumaczyć, że chcę kupić magnesik na lodówkę – niestety bezskutecznie – w sensie, że nie prowadziła magnesów (albo ktoś jej doniósł, że ją oszukuję, bo lodówkę mam w zabudowie więc przyklejam magnesy na pralkę). Wybrałem w końcu niewielką knajpkę, gdzie siedziało kilka osób. Obsługa zorientowawszy się skąd przyjechałem była życzliwie zainteresowana i wypytywała mnie o dalsze plany. Już chciałem rozpocząć wywód na temat trójpaku: dom, syn, drzewo, ale niestety przeszkodziła nam bariera językowa. Jedzenie było za to wyśmienite.
Pro tip: z językiem angielskim na Bałkanach jest porównywalnie jak w Polsce, czyli tak sobie. Z młodszymi można się lepiej lub gorzej porozumieć, ze starszymi lepiej spróbować po niemiecku.
W wyeksponowanym miejscu pomnik ofiar ataku faszystowskiego serbskiego najeźdźcy. Ku zaskoczeniu byłem w stanie przeczytać i niemal w pełni zrozumieć cały napis.
Co charakterystyczne dla krajów z tanią siłą roboczą, wiele sklepów spożywczych czynnych było do bardzo późna. W jednym z nich wymieniłem 1,20 KM na puszkę piwa Tuznalski Pilsner, celem późniejszej degustacji.
Rzuca się w oczy wiele małych, czynnych całą dobę małych piekarni (pekara), gdzie oprócz pieczywa można było kupić także bułki z parówką i inne podobne węglowodanowe przysmaki w niskiej cenie. Po orzeźwiającym spacerze wróciłem do pokoju i oddałem się w objęcia Morfeuszki.
Miały być złote góry, szklane domy, pobudka o 7 rano, a wyszło jak zwykle. Zwlokłem się ok. godziny 11, wylogowałem z hotelu i poszedłem na dworzec nieopodal. Głównym środkiem komunikacji międzymiastowej na Bałkanach są autobusy i minibusy, niestety. Pociągi występują w formie szczątkowej, jeżdżą rzadko i wolno. Z racji swoich gabarytów nie poważam przesadnie podróży autokarami, niestety to jest jedyny racjonalny środek lokomocji. Dla przykładu – z Tuzli do Sarajewa pociągiem jedziemy z przesiadką, jest tylko jedno połączenie dziennie, startuje ok. 5 rano, a podróż trwa rozkładowo ponad 6 godzin. Autobusy zaś jeżdżą często i pokonują ten dystans w 3 godziny.
Po dotarciu na kolejowy dworzec-widmo, przeszedłem do kolejnego budynku – dworca autobusowego. Tutaj sytuacja jest zgoła inna. Wnętrze eleganckie, jest internet i elektroniczna tablica odjazdów na ekranie. Wejście na peron autobusowy, podobnie jak w pozostałych krajach bałkańskich, odbywa się przez bramkę i po zeskanowaniu kodu kreskowego z biletu (21 KM). Chodzi o walkę z zabieraniem pasażerów na łebka, ale o tym szerzej potem. Przyjechał autokar, całkiem przyzwoity, nawet było WiFi, za to pasażerów mało.
Pro tip: za oddanie bagażu bo luku pobierana jest dodatkowa opłata, 1 KM - więc jeśli jest to tylko plecak to lepiej go po prostu zabrać do środka.
Autobus dzielnie przedzierał się przez górskie serpentyny w stronę Sarajewa. Linia kolejowa prowadzi dalekim objazdem po płaskim terenie, pewnie częściowo także stąd tak długi czas przejazdu.
Podróż upłynęła o dziwo sprawnie i wczesnym popołudniem postawiłem stopy na dworcu autobusowym w Sarajewie. A o tym co zobaczyłem, a zwłaszcza, czego się dowiedziałem, dowiesz się wkrótce z kolejnego wpisu. Zachęcam, bo jest to kawałek historii, który mnie poruszył, więc osoby o podobnej wrażliwości także może…
1 komentarz do “Zimowe wczasy w Jugosławii”