Działo się 6-7 lutego 2018.
poprzednia część wpisu
Gorączka poniedziałkowej nocy sprawiła, że pobudka we wtorek dokonała się dopiero wraz z zakończeniem doby hostelowej. Po relaksie na plaży i w przydomowym basenie nieuchronnie nadszedł czas na wyjazd na lotnisko (wylot 6 lutego 2018 o godz. 23). Było jednak kapkę zbyt wcześnie na bezpośredni przejazd w stronę wypożyczalni.
Co zatem chłopcy wymyślili? Otóż wybierzemy się na szybkości do sąsiedniej wioski, oddalonej o nieco ponad 100 km. Abu Zabi (po angielsku Abu Dhabi) to drugie największe miasto w Emiratach oraz stolica emiratu o takiej samej nazwie. Czasu na taką wycieczkę było zupełnie niewiele, tyle tylko żeby wpaść i wypaść.
W Emiratach paliwo jest w niskiej cenie, ok. 2,50 AED za litr, więc kto bogatemu zabroni? Po wyjeździe z miasta rozpoczęliśmy podróż autostradą. Od czasu do czasu wyprzedzały nas luksusowe samochody, ale większość to zwykłe osobówki i dostawczaki.
Jadąc bez planu każde miejsce do którego trafię będzie realizacją planu. Na obrzeżach miasta pojawiły się drogowskazy Formula 1, zatem czemu by nie podążyć ich kierunkiem.
Nie mieliśmy czasu na szczegółowe zwiedzanie, więc po rundce dokoła ogrodzenia ruszyliśmy w dalszą drogę. Jak się po czasie dowiedziałem, to jeden z najmłodszych torów Formuły 1, otwarty w 2009 roku.
Jadąc dalej, a miasto jest dość mocno rozrzucone po terenie (podobnie zresztą jak Dubaj), obserwowaliśmy imponujące budynki poprzedzielane wodnymi kanałami i jeziorami.
Czego nie wzięliśmy pod uwagę, to godziny szczytu. Podobnie jak w Dubaju, w okolicach godziny 18 miasto staje się mocno zakorkowane. Z braku realnych alternatyw każdy korzysta z samochodu i choćby dobudować kolejne dwa pasy do autostrady w każdym kierunku, samochody i tak będą stały.
Ze względu na wylot z Dubaju o godz. 23 postanowiliśmy nieco skrócić plan (którego w sumie nie było), ale głupio byłoby już niczego nie zobaczyć. Wtem, zza krzaka wyłonił się taki oto drapacz chmur.
Wyglądał imponująco, a jednocześnie sądząc po świecących się światłach w oknach, nie był to biurowiec. Rozświetlona poprzeczka na samej górze wydawała się idealna na jakąś kawiarnię lub bar z olśniewającym widokiem na miasto.
Porzuciwszy samochód w pierwszym dozwolonym miejscu udaliśmy się do wejścia. Nigdzie żadnego znaku zachęcającego do wizyty na ostatnim piętrze, tylko recepcja. W sumie gdyby knajpy nie było, fajnie byłoby chociaż zerknąć przez jakieś okienko na szczycie – a temu ochrona mogłaby nie być przychylna. Co może w takiej sytuacji zrobić dwóch wcale rosłych facetów? Pewnym krokiem wejść do środka, ominąć recepcję i skierować się do wind. W apartamentowcu mieszka wielu ekspatów z Europy czy Stanów Zjednoczonych, więc takie wejście na pewniaka miało duże szanse powodzenia.
Jak myśleliśmy, tak się stało. Nie niepokojeniu dotarliśmy do wind, a te szczęśliwie nie były aktywowane kartami zbliżeniowymi.
Windy, jak to w wysokich budynkach nie zatrzymują się na każdym piętrze. Stosowane rozwiązania to windy dla piętr parzystych/nieparzystych lub np. co piąte piętro z przesunięciem o jedno. Tak czy inaczej, podróż taka może trwać kilka minut – w tym przypadku projektanci postanowili podzielić wieżowiec na pół, tak aby kabina mogła się rozpędzić na trzydziestu piętrach.
Po wybraniu najwyższego piętra i kilku przystankach dostaliśmy się na samą górę. Niestety rezultat naszych starań rozczarował. Była to po prostu klatka schodowa i korytarz z drzwiami do apartamentów. Lepszy standard niż klatka schodowa w moim bloku, ale nadal tylko klatka schodowa. Próbowaliśmy przejść wyżej przez schody przeciwpożarowe i inne drzwi, które wyglądały na zamknięte, niestety bezskutecznie. Wygląda więc na to, że na samej górze, tak kuszącej z zewnątrz, nie ma nic ciekawego, być może jest to piętro techniczne z klimatyzatorami i inną maszynerią.
Niepyszni zjechaliśmy na dół. Ochrona, pomimo kamer na każdym piętrze i nas krzątających się po korytarzach przez kilkanaście minut nie zareagowała. Nie niepokojeni opuściliśmy budynek i wróciliśmy do samochodu – pora na powrót bowiem była już najwyższa.
Po ponownym odstaniu swojego w korku znaleźliśmy się ponownie na autostradzie. Powrotna jazda przebiegła bez zakłóceń. Po zdaniu auta udaliśmy się do okienka odprawy taniej linii filipińskiej, Cebu Pacific.
Przy okienku poprosiliśmy o miejsca z większą przestrzenią na nogi. Pani zapytała, czy wykupiliśmy taką usługę – odpowiedź oczywiście była przecząca. Pani cmoknęła i wydała karty pokładowe.
Lot upłynął spokojnie. W linii Cebu Pacific, aby zjeść ciepły posiłek, należy go zamówić i opłacić przed lotem. Ceny nie są zbytnio wysokie, jednak jeśli tego się nie zrobi, pozostaną do wyboru jedynie chłodne przekąski.
Po spędzeniu kilku godzin w powietrzu, po raz pierwszy zapuszczając się tak daleko na wschód, znalazłem się na terminalu 3 lotniska Ninoy Aquino w Manili. Kontrola graniczna przebiegła bezproblemowo.
Według założonego na początku planu, po niezbyt długim oczekiwaniu, bez opuszczania terminala mieliśmy odlecieć lotem krajowym na rajską wyspę Boracay:
- 06.02.2018 , godz. 23.10 DXB-MNL: Dubaj – Manila (Cebu Pacific)
- 06.02.2018, godz. 15.15 MNL-MPH: Manila – Caticlan (Cebu Pacific)
Taki plan. Oczywiście wylot jest przed przylotem, ale przecież pokonujemy kilka stref czasowych, więc powinniśmy mieć na miejscu 4 godziny na przesiadkę, a linie Cebu znane są z tego, że jeśli mają miejsca na wcześniejszym locie, to czasem przesuwają pasażerów na ich prośbę. Czy cokolwiek mogłoby pójść źle w tak doskonale skrojonym planie…?
Otóż tak. Po doleceniu na miejsce i sprawdzeniu, który jest dziś dzień i która godzina okazało się, iż wyliczenia były prawidłowe, ale przesunięte o jeden dzień. Niestety w tę złą stronę. Nasz samolot poleciał wczoraj. Żegnajcie rajskie plaże i dobry planie, a przynajmniej na dziś.
Mój błąd! Jak to jednak mówią, gdzie drzewa rąbią, tam wióry lecą. Podróżując po Europie lub bezpośrednim lotem do Kanady, kwestia stref czasowych nie jest tak istotna – trudno się pomylić. Od mojej pierwszej tak dalekiej wyprawy otrzymałem właśnie prztyczka w nos.
Cóż, siłą rzeczy nastąpiła zmiana planów. W Azji transport lotniczy jest podstawowym i ceny biletów raczej niewygórowane – niestety zakup biletów na już okazał się drogi. Tańszym rozwiązaniem było spędzenie nocy w Manili i polecenie następnego dnia. Tak też się stało.
Wyjście z terminala było doświadczeniem nieco szokującym dla mnie, pierwszy raz we wschodniej Azji. Tłumy ludzi, hałas, ryczące motorki i ogólny chaos. Do tego doskwierający gorąc. Trzeba było jednak wziąć się w garść i ogarnąć transport do miasta. W Manili popularnością cieszy się Uber – i jest to zdecydowanie najlepsza forma transportu dla cudzoziemców.
Po dojechaniu gdzieś do miasta i znaleźliśmy jakąś knajpę, aby coś przekąsić i złapać pierwsze internety. Trzeba było bowiem ogarnąć nocleg, a w perspektywie także bilety na jutro. W Manili dużą popularnością cieszy się serwis Airbnb. Oferuje znacznie tańsze usługi niż stosunkowo niewielka baza hotelowa w przeciętnym budżecie. W kraju nierówności, gdzie obok rozpadających się szałasów stoją apartamentowce, wielu inwestorów zarabia wynajmując mieszkania turystom – stąd też jest w czym wybierać a i ceny są konkurencyjne.
Po zakwaterowaniu się i zakupie biletów na jutro, nadeszła pora na czas relaksu. Spać nikomu się nie chciało, w końcu jest tu cztery godziny później niż w Dubaju i siedem godzin różnicy do czasu polskiego – zatem powiedzieć, że noc była młoda, to jak nic nie powiedzieć!
Jak przywitał i pożegnał mnie następny dzień – o tym w kolejnym odcinku, zupełnie niebawem!
Mijają stulecia a pewne zdarzenia powtarzają się systematycznie i zapewne będzie tak dalej. Podróżując w kierunku zachodnim „gonimy” zachodzące słońce (Ziemia obraca się z zachodu na wschód). Podróż na wschód pokrywa się z kierunkiem obrotu Ziemi.
Międzynarodowa Linia Zmiany Daty (LZD) została umownie poprowadzona wzdłuż 180 południka (Ocean Spokojny – Pacyfik).
Przy przekraczaniu linii zmiany daty w podróży z zachodu na wschód odejmujemy jeden dzień od bieżącej daty (obowiązującej po zachodniej stronie linii), natomiast przy poruszaniu się w przeciwnym kierunku dodajemy jeden dzień do bieżącej daty (obowiązującej po wschodniej stronie linii). To dość zawiłe, zwłaszcza że znakomita większość Europejczyków (z wyłączeniem globtroterów z paszportem na piersiach) nigdy nie przekroczyła LZD.
W Twoim przypadku, choć cała akcja rozgrywa się po zachodniej stronie LZD, w czasie startu samolotu z Dubaju w dniu 06.02.2018 o godzinie 23:10 byłeś już spóźniony, bo w Manili był już nowy dzień 07.02.2018 i godzina 03:10.
Najsławniejszym podróżnikiem, którego perypetie ze zmianą czasu w trakcie podróży na Wschód był Anglik Fileas Fogg z powieści francuskiego pisarza Juliusza Verne’a: Le tour du monde en quatre-vingt jours (W 80 dni dookoła świata). Przemierzał bezkresy Azji i Pacyfiku z Francuzem Paspartu. W Indiach uratował piękną Audę od rytuału sati (spalenia na stosie pogrzebowym męża – maharadży).
Jest więc pewna paralela z Twoją wyprawą, gdyż podróżujesz z tajemniczym kolegą, o którym wiemy tylko (czytelnicy Twojego bloga), że jest „rosły”. Zdjęcie z kabiny samolotu niczego nie ułatwia, bo fotografowany pasażer kryje swoje oblicze za jakimś folderem reklamowym, a nogi oparte o ścianę nie pozwalają na identyfikację osoby (czy to Ty, czy On). Tym bardziej więc rozbudzasz ciekawość czytelnika, który chciałby wiedzieć, czy w trakcie pobytu na Filipinach udało się Wam uratować jakąś piękność (jak Fileasowi Audę), która potem dołączyła do waszego duetu. Mam nadzieję, że wszystko wyjaśni się w następnej części bloga.
Andreas