Witam ponownie niestrudzonych Czytelników tutejszego blogaska! Tym razem opiszę swoją ostatnią wyprawę, do jednego z najpiękniejszych zakątków Norwegii, okręgu Møre og Romsdal. Nie jest to ani pierwsza, ani tym bardziej ostatnia moja wizyta w tej części Europy, zatem skandynawskie wpisy jeszcze nieraz się tu pojawią.
Przeczytaj o wyprawie do norweskiego Tromso:
TROMSØ – ZA KOŁO PODBIEGUNOWE
TROMSØ – OCEANARIUM POLARIA I FIORD ERSFJORD
Jakiś czas temu moja ulubiona linia lotnicza była uprzejma przesunąć większość skandynawskich połączeń do Gdańska. Wprowadza to niejakie utrudnienia w podróżowaniu z Warszawy, ale czymże są one wobec chęci poznania niepoznanego?
Loty do Norwegii i Szwecji mają swoją specyfikę cennikową. Jest to kierunek stricte emigracyjny. Mało kto kupuje bilety z wyprzedzeniem, więc pomimo pełnych samolotów, można ustrzelić miejsce w najniższej możliwej cenie nawet na miesiąc przed podróżą. Tak też było w tym przypadku – za poniższe dwa przeloty zapłaciłem łącznie 78 zł.
- 29.09.2018 GDN-AES: Gdańsk – Alesund (Wizzair)
- 01.10.2018 AES-GDN: Alesund – Gdańsk (Wizzair)
Podróż z Warszawy do Gdańska można odbyć na wiele sposobów, np. przez Francję. Tym razem, z uwagi na mocno ograniczony czas oraz późną porę powrotu do Trójmiasta, postanowiłem dostać się tam w sposób konwencjonalny, samochodem. Aby urozmaicić podróż, ogłosiłem swój przejazd w serwisie BlaBlaCar i ku mojemu zaskoczeniu, w obie strony miałem komplet pasażerów, a nawet przewiozłem materiały wyborcze z drukarni w Warszawie do kandydata startującego w wyborach samorządowych w okolicach Elbląga (przezornie nie pytałem, która opcja, aby ich przypadkowo po drodze nie zgubić; wypadki chodzą po ludziach…). Podróż upłynęła więc w miłej atmosferze, zdecydowanie polecam taką formę jako alternatywę dla pozostałych środków transportu – uchroniłem w ten sposób siebie i pasażerów przed koniecznością czekania na poranny pociąg lub samolot do Warszawy, zawsze to kilka godzin snu więcej przed pójściem do pracy czy na uczelnię – pozdrowienia dla Patrycji 🙂
Lotnisko Ålesund (AES) położone jest na wyspie Vigra. Do Ålesund, jednego z większych miast okręgu Møre og Romsdal jest kilkanaście kilometrów, a dostać się tam można wyłącznie autobusem lub samochodem. Droga wiedzie dwoma podmorskimi tunelami o długości ponad 3 km: pierwszy z wyspy Valderøya do Hovland, kolejny, zawracający pod ziemią, do wyspy Norvøya. Nie ma ruchu pieszego ani rowerowego i radzę nie próbować.
Tego wieczoru jednak nie musiałem pokonywać tej trasy. Znalazłem nocleg przez serwis Airbnb, bezpośrednio na tej samej wyspie. Gospodarz zaoferował podwózkę za 100 koron (1 NOK = 0,45 PLN), ja jednak skuszony komentarzami innych gości postanowiłem przebyć dystans ok. 3 km pieszo. Mapy Google po wprowadzeniu adresu początkowo pokazywały mi zupełnie inne miejsce, na szczęście MapsMe oparte na darmowych OpenStreetMaps stanęły na wysokości zadania i po przyjemnej deszczowej przechadzce dotarłem na miejsce.
Przywitał mnie gospodarz o imieniu Terje. Jako że nie jest to szczyt sezonu, w domu był jeszcze tylko jeden gość, Żenia z Ukrainy mieszkający w Gdańsku, który podobnie jak ja postanowił skorzystać z niedrogich biletów lotniczych. Terje poczęstował nas wypiekami własnej roboty, a także zaoferował nocleg w lepszym standardzie niż ten, za który zapłaciłem. W czasie rozmowy okazało się także, że nie przygotowałem się należycie do wyprawy. Jutrzejszy dzień była to niedziela, a wszelki transport skomunikowany jest z lądującymi samolotami, których nie ma zbyt wiele na tym bądź co bądź, prowincjonalnym lotnisku. Koniec końców, pierwszy autobus był o godzinie 13, a to zdecydowanie za późno, aby tego samego dnia dojechać do fiordów, wrócić do miasta, a następnie ponownie na Vigrę. Zwiedzanie fiordów w poniedziałek nie wchodziło natomiast w grę, bo nie zdążyłbym na wieczorny samolot.
Pro tip: zainstaluj w telefonie aplikację Fram. Pozwala na sprawdzenie rozkładów jazdy i zakup biletów. To drugie raczej nie ma sensu, bo u kierowcy cena jest identyczna, można także płacić kartą (choć nie zawsze się udaje, lepiej mieć ze sobą także gotówkę, np. podjętą z bankomatu na lotnisku).
Właściwie jedyną opcją pozwalająca na dotarcie do fiordów, a następnie powrót stamtąd tego samego dnia, było poniższe połączenie. Nietrudno skonstatować, że raczej ciężko zdążyć na autobus o 11 z miasta, skoro pierwszy z wyspy odjeżdża po 13. Terje na szczęście uratował moje zwiedzanie fiordów i za 200 koron zawiózł mnie z rana na miejsce.
Jak za pokonanie łącznie niemal 40 km i norweskie warunki cena była przyzwoita, tym bardziej, że Ukrainiec także skorzystał z podwózki, więc kosztem podzieliliśmy się. Niestety oszczędności się skończyły, gdy przyszło do zakupu biletu autobusowego – odcinek do Hellesylt to koszt 209 koron.
Znalazłszy się na dworcu odnalazłem autobus linii 250. Autobusy i promy to jedyny transport publiczny w regionie. Norwegia jest krajem większym powierzchniowo od Polski, jednak zamieszkała przez zaledwie nieco ponad 5 milionów ludzi. Z autobusu korzysta się więc nieco inaczej. Wsiadamy pierwszymi drzwiami i pokazujemy kierowcy bilet, lub tam go kupujemy. Jeśli mamy bagaż, uprzejmy kierownik otworzy nam bagażnik i cierpliwie poczeka, aż umieścimy wszystko w środku.Przystanków na trasie jest kilkadziesiąt, ale wszystkie są na żądanie, więc zatrzymujemy się może na 10% z nich. Rozkład jazdy obowiązuje tylko w głównych miastach, na pozostałych przystankach trzeba być kilka minut przed czasem, bo autobus może być później lub wcześniej, w zależności ile postojów na żądanie miał po drodze. Jeśli wszystko idzie zgodnie z planem, na głównych stacjach są kilkunastominutowe postoje, podczas których można rozprostować kości. Wszystkie inne środki transportu są skomunikowane, czyli czekają na siebie, umożliwiając przesiadkę.
Jak widać na rozkładzie, niespełna stukilometrowy odcinek rozkładowo przewidziany jest na prawie trzy godziny i faktycznie tyle to zajęło. Ruch był niewielki, ale drogi wąskie i kręte, była także przeprawa promowa. Czas jednak zleciał wyjątkowo szybko za sprawą przepięknych widoków za oknem, pomimo deszczowej pogody.
Planowy postój z przerwą odbył się w miejscowości Stranda. Właściwie gdybym dotarł tylko tam i wrócił, i tak byłbym zadowolony, jednak najlepsze było przede mną.
Po kilku minutach postoju autobus ruszył w dalszą drogę. Tym razem pięła się ona w górę, pokonując naprzemiennie mosty i tunele. Gdy byliśmy już w okolicy Hellesylt, kierowca uprzejmie zapytał, czy chcę wysiąść przy hostelu, czy też zmierzam na prom.
Pytanie okazało się zasadne, bo hostel znajdował się dobre 150 m w pionie powyżej przystani; chciał mi więc w ten sposób zaoszczędzić wspinaczki. Zgodnie z rozkładem, pomiędzy promem a autobusem mam stuminutową przerwę. Czas ten w zupełności wystarczył mi na zwiedzenie malowniczo położonego miasta, choć pogoda wybitnie nie zachęcała.
Na końcu Hellesylt położony był kemping. Na recepcji kartka, że dzisiaj nikogo nie ma i nie będzie, więc płatności należy dokonać samoobsługowo.
Na szczęście w jedynym czynnym sklepie był zakątek z automatem na kawę (paskudna) i stoliczkami. Tam w cieple i bez padającego na głowę deszczu, wraz z kilkoma innymi turystami oczekiwałem ostatniego tego dnia promu.
W Norwegii bilety na prom sprzedawane są przy wejściu lub już na samym promie. Jeśli nie zatrzyma nas nikt przy wejściu, trzeba wejść do środka, zająć miejsce i oczekiwać na przyjście pracownika. Kupując bilet (246 NOK) wspomniałem coś o pogodzie. Dowiedziałem się wtedy od biletera, że po drugiej stronie ma być lepiej. Trzymając za słowo wszedłem na pokład, a tuż za mną wjechał autokar pełen turystów z Azji.
Rozpoczął się najciekawszy fragment mojej dzisiejszej podróży – podróż końcówką fiordu, który znajduje się kilkadziesiąt kilometrów wgłąb lądu, ale jest jednocześnie bezpośrednio połączony z morzem.
Rejs powoli dobiegał końca, w oddali ukazała się miejscowość Geiranger wieńcząca fiord. Dalej popłynąć się nie już nie da. Po lewej stronie pokazała się droga 63, którą miałem niedługo przejechać.
Rejs dobiegł końca, autokar pojechał swoją drogą, a ludzie rozpierzchli się nie wiadomo gdzie. Postanowiłem zweryfikować swoją opcję na powrót. Nie zapowiadał się on tak prosto jak podróż do tej pory. Niezastąpiona aplikacja Fram zaproponowała następującą marszrutę:
Ponownie miałem około półtorej godziny na zwiedzanie miasteczka. Okazało się całkiem ciekawe, w lato na pewno można tu ciekawie spędzić cały dzień.
Podobnie jak w Hellesylt, do fiordu wpada rzeka, która w burzliwy sposób przepływa przez miasto. Pomimo nieodległego terminu odjazdu ostatniego autobusu, postanowiłem pójść w górę rzeki.
Po chwili dotarłem do wejścia hotelu Union. Powstały pod koniec XIX wieku, ciągle jest w rękach tej samej rodziny i oferuje wyjątkowy widok na fiord. Stamtąd też wyruszał autobus rozpoczynający moją podróż powrotną.
Najbardziej stromy fragment drogi nr 63 pomiędzy Geiranger a Eidsal nazywany jest Ørnevegen, czyli Droga Orła. Od poziomu morza, poprzez 11 zakrętow o niemal 320 stopni prowadzi na wysokość 620 metrów. Na najwyższym zakręcie znajduje się punkt widokowy Ørnesvingen (chyba również z orłem w nazwie), z zapierającym dech w piersiach widokiem na Geirangerfjord, wpisany w 2005 roku na listę UNESCO.
Było już około 18.30. Mimo że prawie przestało padać, niebo było zasnute chmurami i szare. Każdy fotograf wie, że… dobra w sumie w Polsce każdy zna się na fotografii, tak samo zresztą jak na polityce, wypadkach lotniczych i piłce nożnej. Zatem każdy wie, że w pochmurny, a przede wszystkim mglisty dzień, choćby stawać na głowie, to zdjęcie i tak nie będzie rewelacyjne. Nic nie zastąpi światła słonecznego. Skoro więc przy tak przeciętnych warunkach było tak ładnie, to co tu się musi dziać w piękny letni dzień? Zdecydowanie trzeba będzie tu powrócić.
Po kilkudziesięciu minutach udało się dotrzeć do Eisdal, gdzie czekała mnie przeprawa promowa, a po drugiej stronie już zwyczajny autobus do Ålesund.
Powyższe zdjęcie praktycznie wyczerpało dzienne światło. Po krótkim rejsie na drugą stronę fiordu dołączyłem do oczekujących na autobus do Ålesund. Ten przyjechał punktualnie. Ostatnim krytycznym momentem była pięciominutowa przesiadka na głównym dworcu autobusowym w Ålesund (rutebilstasjon) na ostatni autobus na Vigrę (40 NOK). Wszystko jednak odbyło się bezproblemowo, a ostatni odcinek podróży, już za lotniskiem, pokonałem jako jedyny pasażer.
Muszę przyznać, że norweska komunikacja jest doskonale zorganizowana. Faktycznie, przydałby się poranny kurs w niedzielę, ale widocznie nie ma takiego zapotrzebowania. Pomimo kilku przesiadek tego dnia pomiędzy promami i autobusami, nie miałem żadnych problemów z przesiadkami, a w węzłach przesiadkowych jedni czekają na drugich. Dodatkowo kierowcy wyposażeni są w CB radia, przez które puszczają czasami niewybredne żarty, a gdy mijają się na wąskich dróżkach zawsze się pozdrawiają, a czasem nawet zatrzymują i częstują słodyczami kolegów jadących w przeciwną stronę 🙂
Przed godziną 23 byłem już z powrotem w domu Terje. Ogarnąwszy zgrubnie jutrzejszy plan zwiedzania Ålesund, pełen wrażeń zasnąłem jak dziecko.
Tradycyjnie dzięki za przeczytanie. Wróć tutaj wkrótce po drugą część relacji, z której dowiesz się, jak wygląda jedno z najładniej położonych miast w Norwegii (a konkurencja jest naprawdę silna), skąd się wzięła nazwa Ålesund i jak należy ją czytać!
2 komentarze do “Norwegia / z kamerą wśród fiordów w Møre og Romsdal”