Wylądowawszy na samolotem linii Ryanair lecącego z Billund na poznańskiej Ławicy zlokalizowałem samochód sieci Traficar i udałem się nim w okolice dworca kolejowego. W typowych warunkach czas od wieczora do rana spędzam na śnie, jednak tym razem nie będzie mi dane, gdyż pociąg do Trójmiasta odjeżdża dopiero o godz. 3:41. Szczęśliwym trafem był to akurat dzień zmiany czasu na letni, więc zaoszczędziłem godzinę, niemniej jednak oczekiwanie na dworcu nieco podkopało moje siły. Gdy pociąg przyjechał, okazało się szczęśliwie, że mam miejsce w wagonie bezprzedziałowym, co oznacza wygodniejszy fotel i niekopanie pasażera naprzeciwko. Uciąłem szybkiego komara i o poranku zjawiłem się w Trójmieście. Po nabyciu i konsumpcji śniadaniowej drożdżówki wsiadłem do pociągu SKM, który zawiózł mnie na gdańskie lotnisko im. Lecha Wałęsy.
Poranny lot do Turku odbył się o czasie. Jak już wspomniałem, była to jedna z ostatnich szans na jednodniówkę w Turku, gdyż wkrótce samolot wykonujący popołudniową rotację miał być skierowany na nowe połączenie do Wiednia. Odległość z Gdańska do Finlandii jest niezbyt duża, lot trwał trochę ponad godzinę. Podchodząc do lądowania nad zatoką Fińską, można było obserwować tysiące malutkich wysepek skutych lodem, mieniących się w zimowym słońcu.
Wyglądało to przepięknie, a od czasu do czasu widoczne były także ślady opon samochodowych. Wydaje się, że to własnie paradoksalnie zimą mieszkańcy wysepek mają najszybszy transport na ląd, bo jednak łodzie są z gruntu wolniejsze.
Po wylądowaniu w terminalu wita nas Muminek! Tak się ciekawie złożyło, że wycieczka ta, zarówno duńska jak i fińska część okazała się pod znakiem dziecięcych motywów.
Po wyjściu z terminala wsiadłem do autobusu linii kursującej między lotniskiem a miastem. Bilet kosztuje 3 euro. Co ciekawe, autobus jest w 100% elektryczny, więc jedzie cicho, gładko i ekologicznie.
Trafiła mi się kontrola biletów, gdzie pan kontroler oburzył się, że go nie rozumiem. Zaznaczam tu, że bilet miałem i pokazałem od razu. Pewnie pomyślał, że przyjechałem zabrać mu pracę, co spowodowało frustrację – a ja tylko przyjechałem pozwiedzać, tak nietypowo. Ponadto fiński, zarówno w mowie i w piśmie, jest językiem kompletnie niezrozumiałym dla Polaków, podobnie jak węgierski. Drugim językiem urzędowym w Finlandii jest szwedzki i to nieraz ratuje sytuację. Osiągnąwszy końcowy przystanek linii autobusowej znalazłem się w okolicach portu. Obszar przeładunkowy i przemysłowy był niedostępny i nie tak w sumie interesujący, jednak ujście rzeki Aurajoki na której zbudowano całość – już tak.
Pierwszy chyba raz wydziałem tak dużą rzekę tak mocno skutą lodem. Nawet w porcie w Kołobrzegu w największą zimę szlak jednak pozostał drożny. Zapewne dlatego, że lodołamacz miał do pokonania jedynie odcinek do końca pokrywy lodowej, maksymalnie kilkaset metrów w morze, podczas gdy w Turku zamarza większa część zatoki. Nota bene, z tej samej przyczyny zapewne Rosjanie stacjonują w obwodzie kaliningradzkim.
Szczelna pokrywa lodowa sprawiała, że dookoła rozciągała się cisza, a także nie było żadnych zapachów znanych z portów. Przycumowany zabytkowy żaglowiec Suomen Joutsen tkwił nieruchomo w kleszczach lodu, tuż obok znajduje się muzeum morskie.
Tuż obok muzeum morskiego wyrosła stokrotka niespotykanych rozmiarów. Etalon stokrotki czasowo wypożyczony spod Paryża.
Niestety nie wybrałem najlepszego możliwego dnia na zwiedzanie. Był to bowiem poniedziałek i wszystkie atrakcje turystyczne pod dachem (za wyjątkiem katedry) były zamknięte, włącznie z owym muzeum morskim. Pozostały więc piesze wycieczki.
Przeszedłem wzdłuż nabrzeża, przekroczyłem rzekę mostem, a następnie wspiąłem się na skałę po drugiej stronie.
Znajduje się tam stadion lekkoatletyczny i park. Liczyłem na jakiś ładny punkt widokowy, niestety najbardziej interesujący mnie fragment naturalny do pikniku nad wiszącą skałą był niedostępny.
Poszedłem dalej wywracając się kilkukrotnie na oblodzonych chodnikach, zszedłem ponownie w stronę rzeki w stronę pieszej kładki. W odróżnieniu od pozostałych części miasta, na poręczach wystąpił wielostan pelargonii tudzież innych roślin z kwiatami.
Następnie nadszedł czas na dalszą wspinaczkę. Na szczycie pobliskiego wzniesienia jest zabytkowe obserwatorium astronomiczne z 1917, należące do tutejszego uniwersytetu.
Z obserwatorium rozlega się piękna panorama na miasto, a tuż obok jest historycznie najstarsza część miasta, obecnie przekształcona w skansen.
Zdaję sobie sprawę, że porównanie będzie nieco karkołomne, ale w Warszawie także znajduje się osiedle domów fińskich, choć dużo młodszych od tych powyżej, bo powojennych. Jest to Osiedle Jazdów w pobliżu Sejmu, a historycznie także Osiedle Przyjaźń na Bemowie.
Kolejnym punktem zwiedzania była katedra luterańska (dominujący kościół w Finlandii). Jest to najwyższy budynek w mieście. Nie mam w tej kwestii zbyt wiele do powiedzenia, więc niechaj obraz będzie wart tysiąca słów.
Nie było niestety możliwości wejścia na szczyt wieży, za to wewnątrz znajduje się niewielkie muzeum. Spotkać tam można głównie dewocjonalia.
Po opuszczeniu tego miejsca zadumy i refleksji udałem się na przeciwną stronę rzeki. Tam oczom moim ukazał się ten oto dom:
Budynek jest ogólnodostępny i warty obejrzenia od środkaTuż obok tego jedynego chyba polskiego akcentu w mieście, przy tym samym placu, znajduje się budynek miejskiej biblioteki.
W bibliotece jest wiele studentów, którzy siedzą tam w ciszy ze swoimi laptopami i uczą się. Ma to sens i jest popularne w wielu krajach, choć ja nie przypominam sobie ze swoich studiów, abym specjalnie w tym celu chodził do biblioteki. Może to błąd? Zawsze jednak można zagadać fińską studentkę klasykiem: czytasz, czy trzeba z Tobą chodzić? Zaraz potem niezależnie od odpowiedzi: Nie czytasz, nie idę z tobą do łóżka – a następnie słowa przekuć w czyny. Oczywiście, do niczego nie namawiam 🙂
Mając w nogach już kilka ładnych kilometrów dotarłem na główny plac targowy. Trzeba wspomnieć, że turku było niegdyś stolicą Finlandii, a do tej pory jest największym miastem tuż po Helsinkach – to i plac musi być adekwatny.
Na godzinie jedenastej względem powyższego zdjęcia mieści się przemiła kawiarenka Cafe Fazer. Tam też postanowiłem zażyć odpoczynku.
Pro tip: Należy znaleźć stolik blisko okna, ale nie bezpośrednio przy nim. Stolik winien być pusty, abyśmy mogli poprosić sąsiadkę o pożyczenie cukru, koniecznie trzcinowego. Na tym etapie, po otrzymaniu cukru nic więcej nie robimy. W dobrym tonie jest następnie rozłożyć komputer i siorbiąc po cichu wybrany napój raz na minutę zerkać błędnym wzrokiem za okno, co jakiś czas ukrywając na kilka sekund twarz w dłoniach. W ten sposób pokazujemy otoczeniu swoją spontaniczną i romantyczną duszę kreując się na sytuowanego przedstawiciela wolnego zawodu, który niby to pracuje przy komputerze, ale nie pomija tych jakże istotnych chwil refleksji nad migającym światem. Następnie w otwartym uprzednio edytorze tekstu należy zamaszyście zaznaczyć cały akapit tekstu i go skasować tłukąc głośno w klawisz backspace (łatwiej trafić niż w mały kwadracik delete) i zacząć pisać coś dalej. Gdy zakończymy rytuał, nie wyłączamy systemu Windows w prawidłowy sposób, tylko zamykając klapę włączonego komputera chowamy go do plecaka i odsuwając głośno krzesło wychodzimy. Jeśli wszystko to zrobiliśmy dobrze, powinniśmy zostać niezwłocznie zatrzymani przez sąsiadującą aborygenkę (lub aborygena, co kto gustuje) słowami: zapomniałeś zasilacza do kąkutera, Książe!
Gdy byłem już gotowy na kontynuację programu krajoznawczego, udałem się do XIX-wiecznej hali targowej. W środku można kupić wędzone ryby, pamiątki, a także opędzlować coś na ciepło.
Jedną z największych atrakcji regionu jest wioska Muminków. Znajduje się w pewnej odległości od miasta. Jeżdżą tam autobusy, jednak zimą jest nieczynna. W hali targowej był jednak autoryzowany punkt sprzedaży pamiątek związanych z Muminkami.
Niewątpliwie najstraszniejszą postacią z tej ciepłej bajki jest BUKA. Myślę, że byłoby całkiem na miejscu, gdyby Adrian w referendum zapytał także i o to:
Czy boisz się Buki?
[ ] TAK!
[ ] BARDZO!
Z tą refluksją opuściłem halę targową i wróciłem do placu, aby następnie wspiąć się aleją do samego jej końca, gdzie swoją okazałą siedzibę ma Muzeum Sztuki.
Zobaczywszy muzeum z zewnątrz obróciłem się na pięcie, aby pójść dalej swoją drogą… WTEM!!!!
Oczom moim ukazała się fizjonomia wielokrotnie już obserwowana. Czyżby? Nieee, niemożliwe… a jednak! Oto w pobliżu Muzeum Sztuki, w fińskim mieście Turku dumnie spogląda na miasto nie kto inny, a sam tow. Lenin!
Jak to z prezentami bywa, zdarzają się mniej i bardziej trafione. Osoby zainteresowane historią wiedzą, jak trudnym dla Finów sąsiadem była Rosja i jak dalece rozwinięta dyplomacja pozwoliła im zachować swoje państwo – jest to zapewne jeden z elementów tych dobrosąsiedzkich stosunków. Gdy kontemplowałem obecność owego postumentu, dołączyła para Norwegów, również zaskoczona tym, co zobaczyła.
Jednym z ostatnich punktów zwiedzania był modernistyczny budynek dworca kolejowego Turku Centralne. Nie wiem jak to się stało, ale nie zrobiłem mu całościowego zdjęcia – zainteresowanych odsyłam do artykułu na Wikipedii.
Nieubłaganie nadchodził czas końca zwiedzania. Niespiesznym krokiem ruszyłem z powrotem w stronę placu targowego.
Uwaga praktyczna – gdyby ktoś chciał przywieźć samolotem z Finlandii lokalny przysmak, dżem z malin moroszek – to należy go nadać do luku. W bagażu podręcznym niestety nie przechodzi, a funkcjonariusze są bezlitośni. Pieczone placki leipäjuusto przechodzą natomiast na miękko.
Dosyć porządnie zmęczony dotarłem na lotnisko i po zaliczeniu wszystkich zabaw lotniskowych znalazłem się w samolocie Wizzair do Gdańska. Dotarliśmy o czasie na niemal puste lotnisko im. Lecha Wałęsy. Korzystałem już z niego nieraz i uważałem je za ładne i wygodne dla pasażerów. Niestety wszystko co dobre, kończy się. Terminal dotknęła przebudowa i syndrom aelijny, tzn. po kontroli bezpieczeństwa pasażerowie z miejsca dostają prosto w ryj sklepami duty-free. Niestety, pod topór trafił także plac zabaw dla dzieci z miękką podłogą, na której można było komfortowo przekimać w oczekiwaniu na poranny lot.
Co ciekawe, przy rękawie nadal stał samolot LOTu do Warszawy, na który miałem nie zdążyć (dlatego kupiłem bilet na pierwszy, o 5.35 rano następnego dnia). Z iskierką nadziei zapytałem, czy może nie chcieliby mnie zabrać wcześniej, ale odpowiedź była negatywna. Samolot bowiem popsuł się (typowy Dash Q400) i wszyscy pasażerowie zostali przesunięci na rano. W nadziei na potencjalny overbooking <3 poszedłem spać w jednym z barów. Rankiem okazało się jednak, że wszyscy zainteresowani mieszczą się, więc zająwszy prestiżowe miejsce 1A udałem się w krótki lot do Warszawy, okraszony obowiązkowym wafelkiem Prince Polo.
Tak oto zakończyła się moja skandynawska przygoda. Z niesolennym postanowieniem, że nigdy więcej w takim tempie, udałem się do domu. Jednak już w chwili postanawiania wiedziałem, że na pewno to nie jest ostatni raz, a po nabraniu sił fizycznych, ochota na dalsze eksploracje wróci ze zdwojoną siłą!
2 komentarze do “Turku / u Muminków gdy ich nie ma”