Jak to głosi słynny cytat filmu Wniebowzięci – Człowiek musi sobie czasem polatać. Moja podróżnicza pasja trwa już od lat i często znajomi proszą o pomoc w zakupie biletów. Jedna z linii (nie zgadniecie która) oferuje członkostwo w klubie, który pozwala na bilety tańsze o ok 10 euro na odcinku – w takiej sytuacji jednak ja także muszę znajdować się na liście pasażerów. Jeśli bilety są tanie, a leci dużo osób, to pomimo konieczności zakupu biletu dla mnie, cena i tak wychodzi niższa.
Ja oczywiście nie muszę z nimi lecieć ani w jedną ani w drugą stronę – jednak oczywiście zazwyczaj coś sobie takiego wynajdę, żeby takiego gratisowego biletu nie zmarnować. I tak w ten sposób byłem już w Londynie, na Sycylii, teraz w Rumunii. Szykuje się także Barcelona. Wspólnie spędzamy tylko lot, na lotnisku każdy rozchodzi się w swoją stronę. Do tej pory zwracałem zainteresowanym za swój bilet, ale uświadomiono mi niedawno, że to nadmiar szczęścia. Zainteresowani i tak mają bilet tańszy niż gdyby go kupili samodzielnie, więc oszczędzają, a trudno żebym ja jeszcze im do interesu dopłacał – tak więc do tych co czytają, od tej pory zmieniam politykę zwrotów 😉 ale jednocześnie nadal serdecznie zapraszam do współpracy!
Zaprzyjaźniona rodzina postanowiła złapać trochę słońca w południowych Włoszech i poprosili mnie o zakup biletów z Warszawy do Lamezii Terme. Samolot lata dwa razy w tygodniu, a ja już tam byłem ok. rok temu, zatem kierunek nie wydawał mi się szczególnie atrakcyjny, biorąc pod uwagę długość pobytu. Czy jednak można to tak ot po prostu zostawić? Oczywiście, że nie! Wysupławszy ostatnie możliwe dni urlopowe i przesuwając grafik w pracy wysępiłem jeden dodatkowy dzień do weekendu i złożyłem taki oto plan:
- 16.11.2018 WAW-OTP Warszawa – Bukareszt (Wizzair)
- 18.11.2018 OTP-SUF Bukareszt – Lamezia Terme (Wizzair)
- 19.11.2018 SUF-WAW Lamezia Terme – Warszawa (Wizzair)
Jak łatwo zauważyć, wykorzystałem lot powrotny z Lamezii Terme, reszta to moja osobista twórczość. Biorąc pod uwagę ceny i rozkłady lotów, wydawało się to rozsądnym pomysłem – ot, pohasać sobie po Rumunii, a potem spędzić popołudnie we Włoszech, by w poniedziałek rano polecieć do Warszawy i pójść prosto do biura.
W Bukareszcie także już niedawno byłem (czeka w długiej kolejce na opisanie), więc postanowiłem wyruszyć poza miasto. Zwiedzić chyba najbardziej znany region w Rumunii, Transylwanię – a przynajmniej to, co się w tak krótkim czasie uda. Zgrubny plan zakładał obejrzenie zamku Drakuli i przejechanie słynną Transalpiną. Nie zrealizowałem żadnego z punktów, niemniej jednak wyprawę nadal uważam za udaną.
Wskutek zmieniającej się nieustannie polityki bagażowej Wizzaira, w celu uniknięcia dodatkowych haraczy musiałem zmieścić się w plecaczek. Robiłem to już wielokrotnie, udało się także i tym razem. Samolot startował po godz. 10 rano, miałem więc okazję dotrzeć na lotnisko w tradycyjny sposób, pociągiem. Nie jest to możliwe dla porannych lotów startujących o 6 rano, gdyż pociągu musiałby być o 4, a takich nie ma – pozostaje wówczas skorzystanie z auta na minuty lub wyrobu ubero-podobnego.
Lot przebiegł bez zakłóceń. Miałem poważne plany na podgonienie bloga w trakcie, jednak sen mnie zmorzył, więc postanowiłem odłożyć to na później. Po niecałych dwóch godzinach wylądowałem na lotnisku Henri Coanda w Bukareszcie. Kod lotniska OTP pochodzi od miejscowości Otopeni, pod którą faktycznie to lotnisko podlega. W Bukareszcie jest także drugie lotnisko, bliżej miasta, ale przeznaczone głównie dla general aviation. Wszystkie loty rejsowe odbywają się z i na OTP.
Rumunia przystąpiła do Unii Europejskiej w 2007 trzy lata po Polsce, ale nie należy do strefy Schengen – oznacza to, że będzie kontrola graniczna. Polak oczywiście może posłużyć się zarówno dowodem osobistym jak i paszportem, należy jedynie pamiętać o zabraniu jednego z tych dokumentów.
Pro tip: do kontroli granicznej zawsze (poprzednio i teraz była) jest tłumna kolejka. Po wyjściu z autobusu radzę ominąć ruchome schody i ludzi nimi jadących i szybko pobiec w stronę kontroli - zaoszczędzisz w ten sposób lekko licząc kwadrans.
Walutą rumuńską są leje. Rok temu przelicznik był bardzo prosty 1 RON = 1 PLN, obecnie leja osłabiła się na naszą korzyść i 1 PLN = 1,08 RON). Lotniskowe bankomaty Euronet oraz lokalne z niewiadomych przyczyn przy karcie Revolut chciały naliczać 12 RON prowizji lub oferować swoje przewalutowanie. Jako że nie odnajdywałem w tym RiGCz-u, użyłem karty dolarowej z Alior Banku – ale tej bankomat już zupełnie nie chciał obsłużyć. Karty na szczęście działały przy płaceniu, więc podejrzewam tu celowe działanie właścicieli bankomatów w walce z konkurencją. Dlatego też pomimo nowoczesnych środków płatniczych, warto także mieć niewielką ilość twardej waluty do wymiany w kantorze – ja obszedłem się banknotem 10 euro.
Do zwiedzania połączonego z podróżą na miejscu najlepiej nadaje się samochód. Są kraje, w których wypożyczanie auta jest doskonałym pomysłem, są tez takie, gdzie nie warto tego robić. Ku mojemu zaskoczeniu, cenami wynajmu w Rumunii rządzą te same prawa co w pozostałych południowych krajach Europy. Jest więc duża sezonowość, a zimą parkingi są wypełnione niewykorzystywanymi samochodami. Firmy oferują je grubo poniżej kosztów, aby tylko zminimalizować straty i być może odbić sobie na jakichś dodatkach lub naciągnąć klienta na ryskę. Samochody wynajmowałem już wielokrotnie, w różnych miejscach i cenach, często bardzo korzystnych – jednak to co mi się udało zrobić w Rumunii to absolutny rekord:
Niska cena połączona z niską oceną wypożyczalni powinna zapalić światełko ostrzegawcze – postanowiłem jednak podjąć to wyzwanie i przekonać się, kto kogo. Jednocześnie inna firma oferowała podobne usługi za ok. 30 zł za dzień – kwota nadal bardzo niska, ale oceny klientów znacznie wyższe – zalecam jako alternatywę. Z lotniska podjął mnie przedstawiciel wypożyczalni i zawiózł busem do biura, poza lotniskiem.
Pro tip: tańsze wypożyczalnie zwykle mają biura poza lotniskiem i przywożą/odwożą klientów, inne mają kantorki już w terminalu. Transfer nie jest szczególnie uciążliwy, ale trzeba się z kierowcą znaleźć, a potem wrócić na lotnisko - zawsze to dodatkowe kilka minut. Weź to pod uwagę przy planowaniu czasu zwrotu samochodu przed lotem powrotnym.
Chyba każdy się zgodzi, że cena 6 zł za dwa dni nie należy do wygórowanych. Miałem wprawdzie możliwość zapłacenia dwa razy tyle i wzięcia samochodu zachodniego, ale postanowiłem wczuć się w klimat i wybrałem opcję ekonomiczną.
Pan próbował wcisnąć mi ubezpieczenie. Moja twarz zdawała się w odpowiedzi cytować wieszcza: Daremne żale, próżny trud. Zaczął fantazjować, że depozyt na karcie kredytowej w kwocie 1000 euro zostanie naruszony w każdym możliwym przypadku, niezależnie, czy wina będzie moja czy nie. Przedstawił tabelkę z cennikiem za ryski. Uprzedził także o opłacie 15 euro za mycie samochodu i poradził, abym lepiej odwiedził myjnię przed zwrotem. To dość osobliwe żądanie jak na wypożyczalnię samochodów, ale biorąc pod uwagę, że są na moim wynajmie w plecy o koszty amortyzacji, leasingu, przygotowania, pracowników, paliwa na przywiezienie i zawiezienie mnie 3 km na lotnisko i za to wszystko otrzymali 6 zł, rozumiem jego frustrację i nie mam żalu. Widząc, że to ten typ firmy, gdzie koniecznie będą chcieli coś na mnie znaleźć wykonałem zdjęcia samochodu z każdej strony i nie przejmując się zbytnio niczym wykruszyłem w drogę.
Jak wcześniej wspomniałem, nie miałem w planach zwiedzania stolicy tym razem. Zimą dni są krótkie, więc miałem zamiar dojechać do Braszowa i być może obejrzeć także okolice. Szybko przekonałem się, że drogi w Rumunii nieco odstają od tych, które dziś mamy w Polsce. Drogi krajowe są w przeważającej części jednopasmowe, z wąskim poboczem, przebiegające przez mnóstwo miejscowości i przeciętnie oznaczone. Przypomniały mi sytuację drogową Polski sprzed kilkunastu lat. Z drugiej strony prowadzą przez tereny górskie – koszt poprowadzenia ekspresówki jest tam na pewno znacznie wyższy niż po płaskim – nie wiem też, jak wygląda sytuacja w innych rejonach kraju.
Dystans ok. 250 km pokonałem niespiesznie w czasie niecałych czterech godzin. Po dotarciu do Braszowa było już ciemno, więc jedyne, co mi pozostało, to znalezienie zarezerwowanego hostelu i miejsca do parkowania (nie jestem pewien co było łatwiejsze).
Braszów nie jest zbyt dużym miastem, ale całkiem znanym w Rumunii. Pięknie położony i z kilkusetletnią historią stanowi doskonałą bazę wypadową do zwiedzania Transylwanii, a nawet Siedmiogrodu.
Pro tip: Transylwania i Siedmiogród to to samo
Po dopełnieniu formalności w The Evil Hostel pozostawiłem plecak przy łóżku i poszedłem na wieczorny spacer. Braszów znajduje się w otoczeniu gór, na wysokości ok. 600 metrów, toteż i temperatura spadła poniżej zera. Nie doceniłem zagadnienia i przyjąłem włoską prognozę pogody – wskutek czego lekko zmarzłem. Miasto ma swoje stare i nowe centrum, tylko to pierwsze jest godne uwagi.
Nad starówką góruje niemal tysiącmetrowy szczyt Tâmpa, a na jego zboczu wielki podświetlany napis Brasov. Mieszkańcy żartobliwie nazywają swoje miasto rumuńskim Hollywoood.
Starówka jest obszerna, wypełniona restauracjami i stylową zabudową. Brakowało mi niewielkich fast foodów z rumuńskimi przekąskami i bez kelnerów, ale może nie szukałem dość dobrze. Najciekawszym miejscem jest plac z fontanną i muzeum historii miasta.
Stąd widać bazylikę Czarną i podświetlany napis na Tampie. Trochę już świata zwiedziłem i wiem, że przynajmniej w Europie w każdym szanującym się mieście średniej wielkości obowiązuje tzw. turystyczny zestaw obowiązkowy: zamek’n’kościół. Są one różne w wyglądzie i treści, ale jednak schemat się powtarza. Staram się zwiedzać te obiekty, jednak w każdym miejscu w którym jestem szukam raczej czegoś wyjątkowego, co odróżnia je od pozostałych, a zamek&kościół takimi obiektami zwykle nie są.
Przemarznąwszy kapkę poszedłem z powrotem do hostelu. Towarzystwo było dość międzynarodowe, była także para Polaków z Wrocławia zajęta rozmową z kimś z innego kraju. Byli sobą na tyle zajęci, że postanowiłem się nie ujawniać – miła dziewczyna zdominowała rozmowę opowieściami o zawiłościach języka polskiego nie dając koledze z innego kraju dojść do głosu, biedak z uprzejmości słuchał, ale każda próba zmiany tematu na neutralny kończyła się niepowodzeniem. Nie róbmy tak w podróży. Jeśli chcemy opowiedzieć o pięknej Polsce, posłuchajmy także, co nasz interlokutor/ka mają do powiedzenia o swoim kraju – efekt wow będzie znacznie lepszy.
Dnia następnego skonsumowałem śniadanie, całkiem niezłe jak na hostelowe i rozpocząłem zwiedzanie Braszowa przy świetle dziennym. Miałem poważne plany na ten dzień, więc chciałem zobaczyć tylko najciekawsze fragmenty, w uzupełnieniu do wieczornego spaceru.
Być może Czytelnikom nie rzuciło się to jeszcze w oczy, ale mam tendencję do zdobywania szczytów gór, wniesień i innych piramid czy też wież. Tak też odwiedziny Braszowa nie byłyby kompletne bez spojrzenia na panoramę miasta. Podjechałem do ostatniego możliwego miejsca autem, a następnie ruszyłem w górę. Po drodze okazało się, że na szczyt oprócz szlaku pieszego prowadzi także kolejka linowa. Pewnie zamknięta, zobaczę tylko jak wygląda, a potem zdobędę szczyt pieszo. Podszedłem bliżej – niestety czynna. Pewnie drogo kosztuje – sprawdziłem cenę, 18 lejów powrotny. Pewnie…. no cóż, wobec siły argumentów zrezygnowałem z pieszej wspinaczki i wjechałem na górę. Kolejka wybudowana przez włoską firmę z Mediolanu w latach 70. nadal dzielnie służy, a archaiczny wagonik z telefonem na korbkę w środku dodaje przejażdżce uroku.
Byłem jednym z pierwszych wjeżdżających tego dnia. Budynek górnej stacji kolejki zawiera w sobie bar, a na dachu także wysoki betonowy maszt z antenami. Lata świetności ma zdecydowanie za sobą, ale na szczęście nadal pełni swoją najważniejszą rolę. Kolejka nie dojeżdża na szczyt góry.
Po wyjściu z budynku należy skręcić w prawo i przejść niewielki odcinek. Idąc ośnieżonym szlakiem dotarłem do rozstaju dróg. Z jednej strony można było obejrzeć ogromny napis z bliska, druga ścieżka prowadziła na szczyt.
Napis jest naprawdę słusznych rozmiarów. Wysokość liter to dobre 10 metrów. Za napisem jest taras widokowy, ale nomen omen z góry uprzedzam, że nie da się zrobić selfika z napisem. Nasyciwszy oczy widokiem ruszyłem w górę, na szczyt. Po chwili mogłem podziwiać panoramę z jeszcze szerszej perspektywy. Widać stamtąd, jak ciekawie położone jest miasto – w oddali równiny, a w otoczonej pagórkami dolince, braszowska starówka.
Tâmpa należy do południowej części Karpat. Karpaty ciągną się przez kilka krajów, a ich północna część (m.in. Bieszczady) znajduje się w Polsce, na terenie województwa podkarpackiego. Niech to będzie przestrogą dla tych, których kusi popularny mit rzucenia wszystkiego i wyjazdu w Bieszczady: gdy zrobisz to za bardzo, możesz skończyć w Transylwanii.
Szczyt zdobywałem sam, wracając spotkałem kilka osób podążających moim śladem. Nie jest lekko być trendsetterem, szczególnie na obczyźnie; ciągle ktoś naśladuje. Wróciłem do budynku stacji kolejki i zasygnalizowałem chęć powrotu. Kolejka ma dwa wagoniki, które poruszają się współbieżnie – uruchamiana jest gdy któryś z nich zapełni się. Pan zaprosił mnie do zaczekania w barze.
Zaczytałem się w historii góry wywieszonej na ścianie. Okazuje się, że podobnie jak na Dolnym Śląsku, były pomysły, niektóre nawet zrealizowane, aby przekopać tunel pod górą, a nawet kilka tuneli. Dziś żaden z nich nie jest dostępny, ale legendy krążą. Pan motorniczy przerwał moją lekturę i zaprosił gestem na zewnątrz. Koło budynku była buda dla psa i wybieg otoczony siatką. Po chwili wyprowadził wielkiego kudłatego psa. Pomimo tabliczek na płocie nie wydawał się agresywny, ale miał ponad metr wysokości, był naprawdę duży. Nie znam się na psach, ale nie zdziwiłbym się, gdyby w nocy wył nad miastem, aby władze mogły pobierać opłatę klimatyczną za odgłosy Drakuli.
Po chwili nadszedł czas odjazdu. Zjechałem na dół i przed wyruszeniem w drogę postanowiłem jeszcze przejść się chwilę po mieście. Doszedłem do głównego placu na starym mieście, Piata Statului.
W to sobotnie przedpołudnie było tam sporo ludzi, odbywały się także inscenizacje wojskowe. Rumunia, podobnie jak Polska świętuje setną rocznicę odzyskania niepodległości w 2018 roku.
Na placu znajduje się niewielki budynek, muzeum historii miasta. Obok fontanna, nieczynna zimą. W jednej z bram znalazłem tablicę pamiątkową – otóż w Braszowie właśnie mieszkał polski generał Józef Bem.
W pobliżu placu znajduje się największy kościół w Rumunii – Czarny Kościół Braszowski. Powstał kilkaset lat temu. Ze względu na wstęp tylko z biletem i zakaz fotografowania (osobliwe zwyczaje) ograniczyłem zwiedzanie do zewnętrza, a następnie wzgardziwszy pobliskim Starbucksem udałem się do lokalnej kawiarni celem wypicia kawy.
Trochę zbyt długo mi się zeszło, ale w końcu jestem na wakacjach i oprócz trzymania się planu ramowego, trzeba także czerpać przyjemność z chwili. Gdy już zasiadłem w samochodzie, ruszyłem w dalszą drogę, w stronę miejscowości Brań.
Po półgodzinie dojeżdżałem do zamku w Branie. Słynie jako zamek Drakuli. Zgłębiłem jednak temat dokładniej i dowiedziałem się, że zamek owszem jest, ale z Drakulą miał tyle wspólnego co ja z Zamkiem Królewskim w Warszawie – czyli tyle, że w nim kiedyś byłem. Ten prawdziwy, Poenari, znajduje się w górach, jest obecnie w ruinie i niełatwo do niego dotrzeć.
Nie tracąc zbyt wiele czasu wyruszyłem w dalszą podróż krajową jedynką. W planie miałem przejazd drogą 7C, czyli Trasą Transfogarską od północy. Brałem poważnie pod uwagę, że może być zamknięta, bo oficjalnie czynna była tylko do końca października, ale śniegu było mało, więc postanowiłem zobaczyć, jak daleko uda się dojechać.
O tym, gdzie dojechałem i co zobaczyłem na Trasie Transfogarskiej dowiesz się z kolejnego odcinka. Dzięki za przeczytanie!
Dynamika akcji (z jej wielowariantowością i aurą improwizacji) jest interesująca. Moje uznanie budzi także wprowadzenie Adama Asnyka do Panteonu Wieszczów Narodowych. Zasłużył na to swoimi lirykami i podanczsowymi refleksjami uwiecznionymi w poetyckich strofach, jak choćby tych, które są kontynuacją cytowanego fragmentu („Daremne żale, próżny trud”):
„Trzeba z żywymi naprzód iść, po życie sięgać nowe… A nie w uwiędłych laurów liść, z uporem stroić głowę.
Wy nie cofnięcie życia fal! Nic skargi nie pomogą – Bezsilne gniewy, próżny żal! Świat pójdzie swoją drogą.” (1877).
Zdjęcia miejscowości, przez które przejeżdżałeś, faktycznie przypominają nieco dolnośląskie miasteczka, z widokiem Ślęży lub Chełmca na horyzoncie.
Czekam na drugą – wysokogórską – część wędrówki.
Andrzej
Ostrożnie z ogniem
KRAKÓW. (Radio Eifel) Tokio. Od ognia, zaprószonego przez jednego z niższych funkcjonariuszy, wybuchł tu wulkan Fudżijama. Straty materialne znaczne, chociaż jest nadzieja, że resztki lawy uda się jeszcze uratować.