Witam w drugiej części opowieści o wyprawie za koło podbiegunowe w Norwegii. Postanowiłem wpisom nadawać bardziej opisowe, a mniej artystyczne tytuły, aby łatwiej było na nie trafić w internecie. W czasach gdy w największej cenie jest ploteczka i sensacja, rozpocznę od kącika obyczajowego.
Równouprawnienie a sprawa duńska
Wyczyny sportowe dnia poprzedniego porządnie mnie zmogły. Spałbym jak dziecko, gdyby nie scenka obyczajowa, która rozegrała się w środku nocy, w ciemności przy zasuniętych oknach, tuż obok mojego łóżka. Otóż śpię sobie smacznie, wtem słyszę jakiś hałas. Nie łatwo jest mnie obudzić, więc musiał być odpowiednio głośny. Osoba n/n płci żeńskiej przybyła do leżącego na sąsiednim łóżku Duńczyka i zachęcała go usilnie do tymczasowej relokacji do jej pokoju.
Sąsiad opierał się dzielnie, ale wobec siły użytych argumentów w końcu uległ i po chwili wyszedł. Rano o wydarzeniu plotkował cały hostel, a kolega z najbliższego Polsce kraju skandynawskiego cieszył się zasłużonym splendorem i uznaniem męskiej części mieszkańców. A dlaczego o tym piszę? Żeby uwiecznić wyczyn dzielnego Duńczyka (co trafia do internetu pozostaje tam na zawsze!), a także przekonać Cię, że hostele bywają weselsze od hoteli 🙂
Poranne zorze budzą mnie ze snu
Przechodząc do wyprawy właściwej. Późnym rankiem powstałem i wyszedłem na spacer po mieście – kontynuację i powtórkę tego nocnego. Storgata na jej centralnej części była zamknięta dla ruchu drogowego, spacerowali po niej ludzie. Jak na północną Norwegię, było całkiem tłumnie. Powtórzyłem zdjęcia z minionej nocy w dziennym świetle.
Jako że zapasy niezdrowej żywności które przywiozłem z Polski niemal wyczerpały się, poszedłem do supermarketu celem nabycia zestawu śniadaniowo-obiadowego. Pierwsze kroki budżetowego podróżnika skierować się w takiej sytuacji powinny do jednego z supermarketów (Rema 1000, Kiwi lub Coop), a w drugiej do mniejszych sklepików sieci Narvessen lub 7 Eleven.
Pro tip: popularnym sposobem na szybki i niedrogi posiłek w krajach skandynawskich jest bar sałatkowy. Dostępny jest zwykle w każdym supermarkecie. Cena zależy od wagi nałożonych produktów, a te są świeże i smaczne. Jest to w granicach 150 NOK za kilogram, jednak nawet wypełniając duży pojemnik do końca raczej nie uzyskasz takiej wagi. Moje pudełko pokazało ok. 0,5 kg i najadłem się do syta. To znacznie lepszy pomysł od zestawu z KFC czy McDonalds, a wykorzystałem go także w zeszłym roku w Ålesund.
Przeczytaj o wyprawie do norweskiego regionu Møre og Romsdal:
NORWEGIA / PIĘKNIE POŁOŻONE ÅLESUND I KRABY
NORWEGIA / Z KAMERĄ WŚRÓD FIORDÓW W MØRE OG ROMSDAL
Co warto kupić w norweskim sklepie?
Niewiele rzeczy w Norwegii jest tańsza niż gdziekolwiek indziej, ale do tej nielicznej grupy należą krajowe truskawki. Pod koniec lata są już dostępne w sklepach. W czym tkwi sekret? Owoce te (podobnie jak wszystkie inne) potrzebują światła dziennego do fotosyntezy. W czasie dnia polarnego truskawki zaliczają podwójną dawkę światła w ciągu doby – dojrzewają zatem szybciej i smakują inaczej, nieco jak poziomki. Co jeszcze warto kupić, jeśli akurat nie przyjechaliśmy pod koniec lata? Moim faworytem jest brązowy ser z mleka koziego – jest smaczny i przywożę go regularnie do Polski. Innym przysmakiem, dla koneserów, są czarne cukierki lukrecjowe. Smak mają dość oryginalny, słony i gorzki, ale tez znajdują swoich zwolenników. Chętnie przywiózłbym tez z norweskiego sklepu krewetki – są pyszne, jednak jako że to mrożonki, to także nie nadają się do przewozu samolotem.
Wtapiaj się tłum – jak robić to dobrze
Osoby o słabych nerwach niech lepiej przeskoczą do kolejnego akapitu. Na miejsce celebracji posiłku wybrałem ławeczkę z widokiem pa przystań jachtową. Niełatwo było znaleźć wolną, a gdy się udało, po chwili podeszły dwie starsze panie pytając o coś. Jak wydedukowałem chciały się dosiąść, zatem zaprosiłem gestem do skorzystania nie przerywając konsumpcji. Panie zaczęły ze sobą rozmawiać w swoim ojczystym języku. Gdy skończyłem jeść i wstałem, aby odejść – usłyszałem prawdopodobnie formułę grzecznościową. Odpowiedziałem po angielsku że niestety nie rozumiem, ale życzę im wspaniałego dnia – zaskoczone podziękowały po angielsku. Ta mrożąca krew w żyłach, z pozoru banalna sytuacja ucieszyła mnie. Otóż własnie kolejny raz udało mi się skutecznie wtopić w tłum. Moje zachowanie na ławeczce było dla Norweżek naturalne i nie naruszało miejscowych obyczajów. Zostałem potraktowany jak aborygen i doświadczyłem mini fragmentu życia, które prowadzą mieszkańcy Tromsø. Tak trzeba żyć!
Spacerując dotarłem do informacji turystycznej, gdzie pozyskałem mapkę i garść przydatnych informacji.
Pro tip: będąc w nowym miejscu, nawet gdy mamy plan działania, warto wpaść do informacji turystycznej. Należy wyłożyć krótko swoje warunki brzegowe, tak jak zrobiłem to ja: odlatuję dziś wieczorem, chciałbym zobaczyć fiordy, jak tam dojechać? Lub – widziałem to i tamto – co jeszcze powinienem zobaczyć? Niezależnie od tego co usłyszymy, zyskamy. Nie dowiadując się niczego nowego mamy pewność, że niczego nie przegapiliśmy, dowiadując się – korzyść jest oczywista. Prawdopodobnie zostaniemy także zapytani, skąd przyjechaliśmy – podanie tej informacji pozwoli miastom na podejmowanie lepszych inwestycji, jak choćby np. dodanie polskiej wersji językowej do materiałów promocyjnych o mieście.
Oceanarium Polaria
Wyposażony w plan, ten rzeczywisty i umowny, ruszyłem obejrzeć budynek akwarium – Polaria. Obok niego można obserwować wystawiony w szklanym suchym doku historyczny drewniany statek M/S Polstjerna z 1949 roku, którym polowano na foki. Zachował się w bardzo dobrym stanie i dziś, przybywając do miasta w sezonie, można go zwiedzać.
Budynek oceanarium kształtem przypomina przewrócone książki na regale. Okazało się jednak, że architekt wzorował się na kształcie jednej ze skał wystających z oceanu. Uważa się, że to najbardziej wysunięte na północ fokarium na świecie.
Gdy wszedłem do środka okazało się, że za kilkanaście minut odbędzie się publiczne karmienie fok żyjących w oceanarium. Zakupiłem więc bilet (150 NOK) i wszedłem do środka. Budynek nie jest zbyt duży w środku. Główna atrakcję stanowią akwaria, jest też kino z pokazami filmów. To ostatnie musiałem sobie odpuścić, chcąc zwiedzić fiordy przed wylotem.
Część wodna oceanarium jest pływająca po wodzie – można czasem poczuć lekkie kołysanie. W największym akwenie pływają dwa gatunki fok, przy czym jedne są kilkukrotnie większe od drugich. Nie jestem w stanie stwierdzić które są które, przy najbliższej okazji będę musiał odwiedzić helskie fokarium, celem porównania.
Foki można obserwować z góry, znad powierzchni wody, ale także pod wodą – z boku oraz z wnętrza przezroczystego tunelu. W samo południe rozpoczęło się karmienie. Pracownicy wyszli z wiadrami pełnymi przysmaków i zachęcając foki do zabawy karmiły je.
Czasem nie byłem pewien czy oglądam foki czy delfiny – w każdym razie te miłe zwierzęta reagowały poprawnie na komendy głosowe i gesty, w tym na pukanie w puste wiadro oznaczające koniec posiłku. Całość robiła miłe, przyjemne wrażenie, a prowadząca pokaz karmienia objaśniała co robi po norwesku i po angielsku.
No a gdzie fiordy?
No własnie – jestem po atlantyckiej stronie Norwegii a nie nakarmiłem jeszcze żadnego fiordu. Analiza połączeń autobusowych wykazała, że najbliższe fiordy są na sąsiedniej wyspie. Można tam dojechać autobusem, który zmierza na lotnisko. Wróciłem więc do hostelu po plecak, żeby potem z wycieczki pojechać bezpośrednio na samolot. Dołączyła do mnie Natalia i wyruszyliśmy na przystanek autobusowy.
Korzystając z aplikacji, które omawiałem w poprzedniej części wyznaczyłem trasę do Kaldsfjord.
- tam: autobus 42 przystanek Storgata –> do ostatniego przystanku, Eisjkof (bilet na jedną strefę, Zona Tromsø za 33 NOK w aplikacji)
- powrót: autobus 425 znad fiordu Ersfjord aż do przystanku Eisjkof, a następnie przesiadka do autobusu 42 jadącego do centrum Tromsø przez lotnisko (bilet na dwie strefy, z Zone Kaldfjord to Zome Tromsø, 48 NOK w aplikacji)
Ponieważ z mapy wprost nie wynikało, gdzie konkretnie owe fiordy znajdują się, postanowiliśmy dojechać do końca trasy autobusu 42 i dalej pójść pieszo. Okolice miasteczka Kaldfjord wydawały się przyjemne, jednak to nadal nie było to. Poszliśmy wiec chodnikiem na zachód. Ścieżka stawała się coraz węższa, by po kilometrze zniknąć zupełnie.
Maszerowaliśmy wiec odcinek 5 km poboczem dosyć ruchliwej, jak na norweskie warunki, drogi. W końcu udało się osiągnąć zonę autobusową Kaldfjord (zona nie oznacza li tylko miasta), a w niej fiord Ersfjord. Miał on prosty, foremny kształt prostokąta i był otwarty na pełny ocean, który w oddali majaczył. Widok był piękny i hipnotyzujący – można było tak siedzieć na skale i wpatrywać się w dal przez długi czas.
Po upływie tegoż poszliśmy do najbliższej wioski położonej niedaleko. Z mapy wynikało, że znajduje się tam coś na kształt przystani, a może nawet jakiś sklep. Sklepu nie było, za to na tyłach hali magazynowej, frontem do morza, znaleźliśmy bardzo przyjemną kawiarnię ze stolikami na tarasie i doskonałymi widokami. Samo wnętrze kawiarni też było zresztą ciekawe. Oprócz tego, co zwykle spotykamy w takich miejscach, kupić tam można było pamiątki, ręcznie wyrabiane akcesoria domowe i wyszukane produkty spożywcze.
Jak powyższy plan podróży autobusowych wskazuje, postanowiliśmy już nie wracać pieszo po jezdni. Taki spacer to średnia przyjemność, a czas ten można spedzic na podziwianiu fiordów. Upewniliśmy się co do możliwości powrotu i mojego zdążenia na samolot i z bezpiecznym zapasem czasu stawiliśmy na przystanku. Autobus przyjechał zgodnie z planem. Miło było podziwiać z jego okien widoki, które były naszym udziałem podczas pieszej wędrówki.
All good things must come to an end
Po ponownym przekroczeniu betonowego mostu autobus zatrzymał się przy galerii handlowej, gdzie większość młodzieży wysiadła, a następnie wtoczył się na lotnisko. Pożegnałem się z Natalią, która pojechała dalej do centrum miasta i udałem do kontroli bezpieczeństwa. Jak rzadko kiedy, byłem na lotnisku nieco ponad 2 godziny przed odlotem. Taki margines ma sens przy rozpoczynaniu wieloodcinkowej podróży na jednej rezerwacji lub gdy lecimy z zatłoczonego lotniska – moja podróż z Tromsø do Gdańska nie wyczerpywała żadnego z tych kryteriów.
Lot Wizzair okazał się ostatnim rozkładowym z tego lotniska. O dziwo, wszystkie sklepy i kawiarnie pozostawały zamknięte. Okazało się, że to przez trzydniowy strajk pilotów linii SAS. Poszedłem więc prosto do bramki – typowo dla tanich linii znajdowała się ona gdzieś na uboczu. Warto było przyjść wcześniej – po sprawdzeniu karty pokładowej wszedłem do niewielkiej poczekalni, a tam był otwarty jedyny sklep wolnocłowy. O ile takie zakupy akurat w Norwegii nie są zwykle korzystne, udało mi się znaleźć zgrzewkę piwa arktycznego i jakieś słodycze w dobrej cenie.
Pro tip: zakupy w sklepach wolnocłowych nie obniżają naszego limitu bagażu podręcznego – po prostu idziemy do bramki z dodatkową reklamówką.
Pro tip poziom advanced: jeśli jednak nadwyrężamy limit bagażu podręcznego i obawiamy się naliczenia opłaty, to poza założeniem na siebie dodatkowych ubrań możemy także pozyskać drogą kupna lub prośby reklamówkę ze sklepu wolnocłowego i umieścić wewnątrz niewielką część swojego bagażu. Jeśli nie podniesiemy wokół siebie nadmiernego larum, jest duża szansa na powodzenie.
Z powodu strajku SAS, w Tromsø utknęło sporo pasażerów. Rejs linii Wizzair do Gdańska dla wielu z nich był jedyną szansą na wydostanie się z dalekiej północy – dlatego też samolot leciał pełny. Niemniej jednak, do rzadkości nie należą sytuacje, gdy bilety w obie strony z Gdańska do Tromsø można upolować nawet poniżej 100 zł w obie strony.
Tak kończy się moja kolejna norweska przygoda – nie pierwsza i z pewnością nie ostatnia. Dzięki za przeczytanie!