Od czytelników mojej relacji o herbatce u dyktatora otrzymałem komentarz, że nic nie było o herbatce, a o dyktatorze niewiele. Otóż był to celowy zabieg, który miał zachęcić do przeczytania do końca 😉 Herbatka nie będzie motywem przewodnim tej wyprawy.

Po odstaniu swojego w korku na wylocie z Tirany, autobus ruszył w kierunku Kosowa. Kosowo to młode państwo, w tym roku świętuje 10 rocznicę swojej niepodległości (a przynajmniej sami tak uważają). Kosowo wyodrębniło się z Serbii. Nie był to pokojowy proces, ale po niedawno zakończonym konflikcie zbrojnym w Bośni i Hercegowinie, tym razem siły NATO zareagowały szybko i stłumiły zamieszki. Nie uchroniło to przed wieloma ofiarami śmiertelnymi, ale przynajmniej konflikt trwał miesiące, nie lata.

Kosowo zamieszkane jest w przeważającej większości przez ludność narodowości albańskiej. W trakcie negocjacji pokojowych zagwarantowano, że pomimo to nie połączy się z Albanią. Coś faktycznie jest na rzeczy, bo granicę przekroczyliśmy bez zatrzymania się. Nie byłem zachwyconym tym stanem rzeczy, bo liczyłem na kolejną pieczątkę w paszporcie – niestety obszedłem się smakiem.

Nie jest to moja pierwsza wizyta w Kosowie. Kilka lat temu, w trakcie samochodowej wyprawy do Grecji wjechaliśmy także do Kosowa. Na własnej skórze przekonaliśmy się o nieprzychylności Serbów do tego pomysłu – w tamtym czasie nie istniało żadne bezpośrednie przejście graniczne pomiędzy Serbią a Kosowem, należało przejechać przez Czarnogórę. O ile pierwszy wjazd do Serbii odbył się bezproblemowo, to drugi, już z pieczątkami kosowskimi w paszportach nieco się przedłużył. Funkcjonariusz groźnie na nas popatrzył, upozorował przeszukanie samochodu, a na pieczątki nabito kolejne, o treści Annuliert. Ot taka graniczna ciekawostka, wcale nie tak osobliwa, bo po dziś dzień są kraje, które robią problemy turystom, którzy poważyli się na wizytę w jakimś innym kraju przedtem (np. Izrael vs. Iran).

Wracając jednak do obecnej wyprawy. Autobus zajechał na miejsce w godzinach mocno wieczornych. Próbowałem zagadać podróżującą ze mną Kosowiankę aby wskazała mi, jak się dostać do centrum, ale usłyszałem jedynie zdawkową odpowiedź: taxi. Okazało się to wcale niegłupim pomysłem. W Kosowie obowiązującą walutą okazało się ponownie euro – za 3 jednostki owej waluty zostałem zawieziony dokładnie na wskazany adres. Taksówkarz okazał się rozmowny, choć z obcych jeżyków miał do zaoferowania tylko niemiecki. Coś tam byłem w stanie wydukać o tym skąd przyjechałem, po co i co zamierzam robić. Sztuka small talków (kleine Unterredung) jest dla mnie nietrywialna nawet w ojczystym języku, co dopiero po niemiecku.

Z braku laku zdjęcie z okna hostelu na bulwar Matki Teresy – ścisłe centrum miasta

Kod pocztowy pod którym znajduje się Prishtina Center Hostel to 10000. Moja zawodna intuicja podpowiedziała, że to musi być chyba centrum wszystkiego i tym razem nie pomyliłem się. Hostel okazał się położony przy głównym (jedynym?) prisztińskim deptaku i był w dobrym standardzie. Gości było tak z 50%, niemniej jednak obsługa autentycznie zainteresowała się moim przybyciem i każdy uścisnął mi dłoń. Myślę, że w związku z niedawnym uruchomieniem lotów wiadomej linii do Prisztiny, odwiedzających może być coraz więcej.

Poranek przyszedł jak zwykle za wcześnie. Obudziłem się i w ostatniej chwili zdążyłem na śniadanie. Mimo słonecznego dnia, miasto spowite było smogiem. Nie, prawdziwym smogiem. To co wdycham w Warszawie to popierdółka w porównaniu z tym co obserwowałem tam (w tej kategorii Ukraina też daje radę). Widoczny gołym okiem fioletowy dym pomiędzy budynkami, wyczuwalny po otworzeniu okna.

Bulwar Matki Teresy za dnia

Wylogowałem się z hostelu i udałem na przechadzkę, bulwarem Matki Teresy. Szeroki deptak otoczony sklepami dochodzi do większej ulicy, Xhorxha Busha. Skojarzyło mi się z dziecinnym dopiskiem xoxo, ale sprawa okazała się dużo poważniejsza, otóż podobnie jak w Albanii, czci się tutaj amerykańskiego prezydenta jeszcze za życia. To jednak nie jest bynajmniej ostatnie słowo w tej kwestii.

Pomnik Skanderbega – albańskiego bohatera narodowego. W Tiranie cały główny plac nazwano jego imieniem.
Pomnik Ibrahima Rugova, prezydenta Kosowa. Wygląda jakby miał okulary słoneczne.
Nadal widoczne są ślady wojny, na bannerze zdjęcia osób zaginionych.
Wieża – rzeźba nowoczesna, na tle minaretu – rzeźby tradycyjnej.

W niewielkiej odległości od bulwaru M.T. znajduje się kolejny charakterystyczny punkt. Jest to pomnik Newborn – składający się z liter tworzących ten wyraz. Pomnik postawiono w momencie proklamacji niepodległości i tak sobie stoi w zieleni do dziś.

_E_BORN – już myślałem, że temu misiu odpadło oczko, a to N i W przewrócono po latach w ramach ekspresji artystycznej

W tle znajduje się interesujący budynek Pałacu Młodzieży i Sportu. Typowa kanciasta architektura lat 70. przyciąga wzrok i naprawdę może się podobać! Np. mnie. Dzieląc się opinią ignoranta w tej dziedzinie uważam, że obecne nowoczesne wieżowce szczodrze z tamtych czasów cytują w swoim wyglądzie, choć dzisiaj materiały są lepsze i budowle bardziej ażurowe. Przyjrzyjmy się więc ponownie tej perełce:

W środku jest hala sportowa z publicznością na kilka tysięcy widzów.

Żarty jednak na bok, wracamy do poważnych tematów. Po drugiej stronie ulicy, vis a vis Newborn-u znajduje się Heroinat.

Heroinat – wbrew pozorom nie ma nic wspólnego z ciężkimi narkotykami, a symbolizuje bohaterską postawę kosowskich kobiet w trudnych czasach.

Zadumałem się nad powyższymi monumentami i podreptałem w dalszą drogę. Wtem, czerwone światło oprócz swojego uniwersalnego komunikatu, przyniosło kolejny.

Tekst raczej zrozumiały

I na czerwonych światłach się nie kończy. Kosowo nie jest krajem powszechnie uznawanym. Na arenie międzynarodowej Kosowo jako państwo uznaje trochę ponad setka krajów, a Polska była jednym z pierwszych. Podobnie jak na Cyprze, są problemy z pocztą – wszelkie przesyłki należy adresować w szczególny sposób, inaczej trafią do Serbii, a do adresata nie dotrą.

Dla rozluźnienia atmosfery – opel astra z kiełbonami

Kontynuując zwiedzanie Prisztiny, trafiłem na osobliwe skrzyżowanie. Otóż bulwar George Busha przecina ulicę Billa Clintona. Chyba nawet w samych Stanach Zjednoczonych nie mają takiego uwielbienia dla swoich włodarzy.

Klinton bez C.

Przeczytałem gdzieś, że Bill Clinton chcąc odwrócić uwagę świata od swojego platonicznego romansu z panną Lewinsky postanowił wysłać gdzieś wojska. Padło na Kosowo. Chyba z dobrym skutkiem, bo gdzieś przy ulicy Billa Clintona, pomiędzy blokami znajduje się taki oto postument:

Kto tam stoi, komu macha?

Tak, to nie kto inny jak William Clinton we własnej osobie. Obok powiewa amerykańska flaga, a na bloku napis głosi, że nie negocjujemy niepodległości. Ludzie zdają się mijać postument raczej bez refleksji, ale fakt jest faktem, że naród kosowski wiele temu prezydentowi zawdzięcza.

Uwaga wrażliwych proszę o nieczytanie dalszej części opisu obrazka. Wiem, że nie wypada, ale nie mogę się powstrzymać, z góry przepraszam.  Billowi, za wiekopomne stwierdzenie, że gała to nie seks – wdzięczni mężowie swoich żon z całego świata. 🙂

Zadumawszy się nad dziejami tego świata posmutniałem. Głównie dlatego, że czas moich odwiedzin w Prisztinie powoli kończył się. Nie żebym szczególnie coś przegapił, bo większość ciekawostek zobaczyłem, ale być może kolejny dzień lub chociaż jego połowa pozwoliłaby mi na odkrycie nieznanych zakątków miasta.

Typowy chodnik między blokami w pastelowych kolorach, jak w polskich osiedlach z wielkiej płyty

Choć raz chciałem przejechać się pociągiem. Mój kolejny punkt wyprawy, Skopje, jest nawet w ten sposób osiągalny. Niestety, podobnie jak z Tuzli do Sarajewa, trwa to dwukrotnie dłużej i kosztuje więcej. Wysupłałem zatem jak niepyszny kolejne 3 euro na taksówkę, która zawiozła mnie na dworzec autobusowy, gdzie nabyłem bilet do Macedonii.

Ten wpis nieco krótszy niż zazwyczaj, ale i moja wizyta w Prisztinie nie obfitowała przesadnie w atrakcje. Pierwotny plan zakładał pominięcie tego kraju i odwiedzenie jeziora ochrydzkiego, niestety okazało się to niemożliwe w krótkim czasie i mizernej komunikacji autobusowej. Aby oddać sprawiedliwość, Prisztina nie jest najlepszym, co Kosowo ma do zaoferowania. Podobnie jak w Czarnogórze, należy ruszyć w teren, na łono natury i poza utarte szlaki podróżnicze. Na to jednak pozwolić sobie mogą osoby dysponujące większą ilością czasu. A o tym, co się stało w Macedonii, będzie w kolejnym odcinku.