Działo się 15-16 stycznia 2019
Nocleg w obozie na skraju rezerwatu Dana
Po trudach i emocjach dnia, na parking Al Nawatef Camp zajechałem, jak to mam w zwyczaju, z ułańską fantazją. Nie sposób było mnie nie zauważyć (czy raczej nie usłyszeć), toteż gdy wysiadłem po chwili z auta, przybył gospodarz z Welcome to Jordan na ustach i zaproponował kolację. Jak historia potem pokazała, to nie było jedynie wystąpienie frazy Welcome to Jordan tego wieczoru. Strudzonemu wędrowcy dwa razy powtarzać nie trzeba. Poszedłem za swoim gospodarzem do świetlicy (jak jest świetlica po angielsku?), tam już siedziało kilka osób w cieple konsumując kolację.

Biorąc pod uwagę ciemności we wszystkich namiotach i domkach, byli to chyba wszyscy goście. Towarzystwo okazało się fajne, byli Bułgarzy, Niemcy, Ukraińcy no i ja, Polak. Gospodarz chodził z czajnikiem i dolewał każdemu herbaty. Wspomnieć tu należy, że ja nigdy nie odmawiam, toteż wypiłem jakieś 20 herbat z małych specjalnych kubeczków i pojemności ok. 100 ml. Za każdym razem, gdy nalewał kolejną kolejkę, gospodarz mówił Welcome to Jordan. W ten sposób żaden i żadna (żodyn?) z uczestniczek tego wieczoru już na pewno nie pomyli nazwy kraju, do którego przyjechał.
Noc była dosyć zimna. Okryty dwoma kocami, nieco zmarzłem i obudziłem się przed czasem, czego nie mam w zwyczaju. Pomimo to, na śniadaniu byłem ostatni. Poranek ujawnił, dlaczego tak wysokie oceny przyznawane są temu miejscu za lokalizację. Otóż cały obóz znajduje się tuż nad pięknym kanionem wchodzącym w skład rezerwatu biosfery Dana.



Droga do Petry
W czasie wieczornej posiadówy zostałem nastraszony, że w Petrze należy być wcześnie rano, bo kolejki i mało czasu. Wziąłem sobie te porady do serca i niedługo po śniadaniu wyruszyłem w drogę. Nawigacja oceniła trasę na niecałą godzinę. Tej jednak nie udało mi się pokonać bez przystanków, ale jak tu się nie zatrzymać gdy tuż obok takie piękne widoki?




Wstęp do Petry
Ok. godziny 10 dotarłem do miasta Petra. Zaparkowałem i poszedłem zrealizować swój Jordan Pass. Okazuje się, że cena wizyty uzależniona jest od długości pobytu zarówno w Petrze jak i Jordanii. Ponownie, najdrożej zapłacą goście wjeżdżający do Jordanii na jeden dzień, potem cena spada. Kolejka owszem była, ale może na pięć osób. Otrzymałem stempel – datownik na swoim wydruku i poszedłem w stronę wejścia. Petra dzisiejsza a historyczna to dwie różne lokalizacje. Dzisiejsza to miasto nastawione na potrzeby turystów, a historyczna to duży obszar górski tuż obok, na terenie którego znajduje się historyczne skalne miasto, jeden z siedmiu cudów świata.

Jeden z siedmiu cudów świata
Petra jest jednym z siedmiu cudów świata, obok takich słynnych obiektów jak Wielki Mur Chiński, Piramidy Egipskie czy Koloseum w Rzymie. List siedmiu cudów powstało kilka, ale Petra występuje na wielu z nich.
Petra jest kompleksem miejskim wykutym w skale, w czasie od III w. p.n.e do I w. n.e. Można zatem stwierdzić w przybliżeniu, że ma 2000 lat. Oprócz zwykłych izb mieszkalnych znajdują się tam monumentalne budowle o wysokości kilkudziesięciu metrów, o finezyjnych kształtach. Było to miasto Nabatejczyków, a droga doń prowadzi przez wąski wąwóz As-Sik.


Po przejściu bramek wejściowych każdego odwiedzającego czeka ok 1,5 km marszu przez wąwóz As-Sik. Na samym początku wielu naganiaczy oferuje przewóz osiołkiem lub wielbłądem. Niektórzy uciekają się do oszustwa twierdząc, że przejazd jest wliczony w cenę biletu. Oczywiście można skorzystać a potem się użerać z typem żądającym zapłaty pomimo to, ale szkoda życia. Wiadomym jest, że za usługę trzeba zapłacić i to raczej niemało (oficjalnie 20 JOD) – więc jeśli ktoś czuje potrzebę takiej podróży, to powinien negocjować cenę indywidualnie. Ja, jak większość osób, zdecydowałem się pokonać ten odcinek pieszo. Gorąco do tego zachęcam, bo po pierwszych kilku zakrętach wchodzi się w niesamowity, wąski i wysoki kanion. Wrażenie minimalnie psuje wyasfaltowany chodnik, ale bez tego wszyscy tonęliby w błocie.



Po przyjemnym spacerze kanionem, znienacka wyłania się widok na skarbiec. To to miejsce, gdzie robione są wszystkie zdjęcia Petry i faktycznie robi duże wrażenie. Klimat panujący dookoła także sprzyja kontemplacji – dookoła siedzą wielbłądy, są niewielkie punkty sprzedaży pamiątek i kręcą się Beduini nienachalnie proponując swoje usługi przewodnika.


Pro tip: Po wykonaniu kilku zdjęć zauważyłem po lewej stronie strome schodki na górę. Miejsce, z którego można objąć cały skarbiec wzrokiem. Niestety drogę zagrodził mi chłoptaś żądający opłaty za wstęp i postulujący, że wejście możliwe jest tylko z lokalnym przewodnikiem. Oczywiście jest to nieprawda, mam bilet i nie muszę nikomu nic płacić. Podszedłem więc do patrolu turystycznej policji który stwierdził, że tam gdzie chciałem wejść w ogóle nie wolno wchodzić. Warto rozmawiać.

Poszedłem dalej i dotarłem do starożytnego amfiteatru na kilka tysięcy osób. Obok niego, w skałach wydrążone były jaskinie – choć raczej należy powiedzieć, że regularne pomieszczenia. Miały kształty prostopadłościanów i szerokie, widne okna.



Petra to zdecydowanie raj dla geologa. Nie jestem nim, ale obserwując mnogość barw, warstw skalnych o różnej twardości i kolorze, byłem zachwycony. Niektóre mieszkania miały po kilka izb, inne były dwupoziomowe. Po przeciwnej stronie prawdopodobnie znajdowała się zamożniejsza dzielnica, bo oprócz ciekawych wnętrz, zachowały się także ozdobne elewacje.


W tym miejscu zauważyłem kolejne schodki, jednak tym razem byli na nich ludzie, a dostepu nikt nie bronił. Zacząłem się wspinać, z przerwami na zdjęcia. Po pokonaniu ponad stu metrów w pionie stanąłem na rozstaju (niczym Bracia Figo Fagot, którzy śpiewali: staję na rozstaju… już woda, czy jeszcze piwerko?). Wybrałem drogę, która prowadziła do kolejnego głównego punktu w Petrze – wielki grobowiec. Dojść tam można na dwa sposoby – dołem, podążając główną drogą za amfiteatrem, bądź szlakiem górskim, którym wybrałem.



Okazało się, że szlak to nie tylko alternatywna droga, ale także i kolejne dzieła sztuki. Niektóre skały były tak kruche, że byłem w stanie skruszyć je w ręku. Od czasu do czasu na szlaku znajdował się szałas z pamiątkami i słodką herbatą dla chętnych. Wokół nich chodziły różne zwierzęta, np. półdzikie osiołki. Szczególnie młode wyglądają pociesznie, bo mają puszyste futro, a ich głośne i-o wypada blado w porównaniu z dorosłymi osobnikami, zaprzęgniętymi do pracy.








Gdy ścieżka przechodziła w otwarty teren, można było poczuć wiatr, który podrywał drobny skalny kurz i piasek. Nie ma mocnych na taki powiew, jedyne co można zrobić to odwrócić się tyłem do wiatru i oddychać przez kurtkę.

Po umiarkowanie forsownym marszu dotarłem do ruin łaźni. Jest to wielka budowla w stylu starożytnym. Jest ona jednak wolnostojąca, a przeciwieństwie do ciekawszych, moim zdaniem, obiektów wydrążonych w skale. Na terenie starożytnej Petry zamieszkuje nadal kilkaset osób. Z jednej strony jest to park narodowy, perła Jordanii, uznana w 1985 za jeden z cudów świata, z drugiej jednak ludzie ci mieszkali w tych skałach od kilkuset lat – trudno więc jednoznacznie przyznać rację jednym czy drugim. Łaźnie do funkcjonowania potrzebowały źródła wody – dlatego tez dzisiaj jest to stacja benzynowa dla wielbłądów, są tu także restauracje dla turystów.

Za łaźniami znajdowały się kolejne schodki, którymi chyżo podążyłem. W nieco osłoniętej od pozostałych części miasta znalazłem właśnie zamieszkałe domostwa w skałach. Niektóre groty służyły jako stajnie dla osiołków, w innych mieszkali ludzie. Gdzieniegdzie widoczne były nawet panele fotowoltaiczne, zapewniające mieszkańcom tanie i ekologiczne oświetlenie oraz możliwość naładowania telefonu.



Godzina zrobiła się popołudniowa. Petra zamykana jest około godziny 16 i należy do tego czasu opuścić teren. Zwykle nie jest to duży problem, jednak są miejsca na świecie, w których za spóźnione wyjście można zapłacić wcale niemały mandat (np. Park Krugera w RPA). Skierowałem się więc w stronę amfiteatru, mając zamiar po drodze zobaczyć, co przyniesie droga. Według mapek, na niewielkim wzniesieniu znajdować się powinna świątynia bizantyjska, a z niej dobry widok na wielki grobowiec. Grobowiec owszem był widoczny, ale świątynia już nie. Gdy tam dotarłem okazało się, że ocalała właściwe tylko podłoga z resztką murów. Dla zmylenia przeciwnika całość przykryta jest materiałowym zadaszeniem. Akurat trafiłem na grupę niemieckich turystów. Przewodniczący im jordański przewodnik, bardzo dobrą niemczyzną, zgodnie z najlepszymi wzorcami lekko pokrzykując objaśniał zgromadzonym tajemnice Petry.

Wyszedłem stamtąd i ruszyłem w dalszą drogę. Po drodze spotkałem stoisko z perfumami. Jordańczycy ponoć przywiązują do tych wielką wagę i w większych miastach można bez problemu spotkać sklepy sprzedające pachnidła na mililitry. Nie jestem przekonany, czy turysta z 15 km w nogach będzie chciał wybierać ten czy inny zapach, więc wątpiąc w sukces komercyjny przedsięwzięcia oddaliłem się stamtąd w kierunku galerii grobowców. Te kilkudziesięciometrowe budowle, swoim majestatem dorównywały samemu skarbcowi – może jedynie z powodu otwartej przestrzeni i warunków atmosferycznych zachowały się w słabszym stanie. Ponownie byłem pod wrażeniem precyzji w wykonaniu i symetrii kształtów. Pomieszczenia idealnie na planie prostokąta z pewnością mogą konkurować z wytworami naszej wielkiej płyty.



Analizując mapkę zorientowałem się, że niedaleko zaczyna się szlak do panoramy na skarbiec. Szybki rzut oka na zegarek i ruszyłem w kierunku schodków. Niestety oznaczało to kolejną wspinaczkę, jednak moja ciekawość świata i nienaganna forma fizyczna pozwoliła na śmiałe podjęcie tego wyzwania. Wiatr stawał się coraz silniejszy. Momentami trudno było oddychać, więc kiedy tylko się dało, szukałem schronienia pomiędzy skałami.


Po półgodzinie dotarłem na miejsce. Koniec szlaku wieńczy kafejka, która była jednak zamknięta. Znalezienie optymalnego miejsca do zdjęcia wcale nie było banalne, dodatkowo głęboka przepaść i porywy wiatru nie ułatwiały zadania. Turyści spotykający się w takich miejscach chętnie służą pomocą w robieniu sobie zdjęć. W końcu to najlepsze miejsce na zdjęcie w całej Petrze, a fani na kołchozach społecznościowych z niecierpliwością oczekują na newsy. W taki właśnie sposób poznałem tam dwie miłe koleżanki, Natalię i Jagodę.


Z powodu coraz bardziej wzmagającego się wiatru oraz późnej pory skierowaliśmy się w stronę wyjścia. Zatłoczona w ciągu dnia Petra, coraz bardziej pustoszała. Z ulgą wkroczyliśmy do kanionu prowadzącego ze skarbca do wyjścia. Pod koniec drogi, w pobliżu kas biletowych, było kilka niewielkich komnat wydrążonych w skałach – te jednak fotografowane są wyłącznie przez osoby wchodzące. Wychodzący widzieli już tyle, że takie maleństwa nie robią już wrażenia.
Nocleg w Petrze
Przy wejściu poza kasami biletowymi są restauracje, sklepy z pamiątkami i inne podobne obiekty. Całość wygląda schludnie i robi dobre wrażenie. Także parkingi, podobnie jak w niemal całej Jordanii są pojemne i bezpłatne. Właściwie nie miałem żadnych konkretnych planów na to co dalej, zazwyczaj po zmroku pokonuję dystanse samochodem, aby w dzień nie tracić na to czasu. Nocleg rezerwuję w ostatniej chwili, aby się nie ograniczać, jeśli gdzieś spędzę mniej lub więcej czasu. Planem na jutro było zwiedzanie pustyni Wadi Rum. Dziewczyny miały już znaleziony nocleg w Petrze i pomogły go znaleźć także dla mnie u swojego gospodarza. Okazało się to dla mnie bardzo korzystnym zbiegiem okoliczności.

Pogoda stała się już zupełnie zła. Słońce przykryte piaskową burzą przybrało biały kolor, jak jarzeniówka. Tak, zdecydowanie lepiej było pozostać tego wieczoru w Petrze. Koleżanki podróżowały w ramach Couch Surfingu. Dla tych co nie wiedzą, jest to w skrócie zatrzymywanie się u kogoś lub przyjmowanie kogoś do swojego domu za darmo. Oprócz noclegi gospodarze często zapraszają na obiad, opowiadają o swoim mieście, itp., licząc na odwdzięczenie się przez społeczność, gdy sami gdzieś pojadą. Tak się złożyło, że gospodarz akurat prowadził działalność noclegową. Ja jako gość komercyjny wniosłem więc swoją opłatę 15 JOD. Wieczorową porą udaliśmy się całą grupą do miejscowej knajpki i spędziliśmy miło czas.
W ciągu wieczoru wielokrotnie wyłączany był prąd z powodu wichur. Niestety wiązało się to także z niedziałającymi klimatyzatorami, które z racji lekko ujemnej temperatury na zewnątrz działały jako grzejniki. Gdy wyszliśmy z restauracji, samochód był cały w pyle i błocie. Wracając mijaliśmy całe wygaszone kwartały ulic, czyli bez prądu. Jeśli wydaje się dziwne połączenie samochód i restauracja (jako i mnie osobliwe), to spieszę przypomnieć, że Jordania jest krajem muzułmańskim i alkoholu powszechnie nie serwuje się.
Noc przebiegła spokojnie, może poza faktem, że zmarzłem porządnie, a wiatr poniewierał wszystkim dookoła budynku. Nie miałem śpiwora, pokój był zimny, a na wyposażeniu tylko jeden koc. Klimatyzator niby grzał, ale jakoś nieskutecznie i nadal z przerwami. Dzień następny podobno ogłoszono jako wolny od pracy, z powodu uszkodzeń. Wygląda na to, że wichura była niebanalna także dla miejscowych. O poranku pożywiliśmy się gorącymi kubkami i po pożegnaniu z gospodarzem Injadem wyruszyliśmy w drogę do pustyni Wadi Rum…
…o czym przeczytasz w kolejnym odcinku!
Interesujące podejście.