Oto drugi dzień wyprawy dookoła Islandii. To chyba najbardziej intensywny etap wyprawy, który w miarę posiadanego czasu spokojnie można podzielić na dwa, nocując gdzieś w połowie. Problem w tym, że w sąsiedztwie lodowca zabudowa jest bardzo rzadka i ceny noclegów bardzo wysokie.
Pro tip: zdecydowanie radzę wcześnie wstać tego dnia, aby maksymalnie wykorzystać światło dzienne.
Pomysł mój był taki, aby po intensywnym dniu wykorzystać zmierzch na przejechanie dłuższego dystansu, aż do miejscowości Breiðdalsvík. Trasa okazała się wymagająca, ze względu na złą pogodę i częściowo zamknięty odcinek drogi nr 1 pod koniec – niemniej jednak nadal jestem zadowolony z podjętego planu.
Będzie raczej trudno zobaczyć wszystko, co opisałem w tym artykule w ciągu jednego dnia, chyba że wybierzesz się na Islandię w środku lata, w czasie dnia polarnego. W przypadku rozbicia tej trasy na dwie części, warto rozważyć nocleg w miejscowości Vik i Myrdal lub odleglejszym Höfn.
Wodospady Sejlandsfoss i Gljúfrafoss
Z uwagi na bardzo napięty harmonogram, celowo wybrałem nocleg w niewielkiej odległości od pierwszego punktu na trasie. Jest nim jeden z najpiękniejszych wodospadów islandzkich: Sejlandsfoss. Leży on przy drodze 249, kilkaset metrów od drogi nr 1. Parking jest płatny, dzienna opłata wynosi 700 ISK.

Pro tip: wprawdzie można zaparkować za darmo na parkingu przy zjeździe z drogi głównej. Jest tam napisane, że parking nie służy odwiedzającym wodospad (jasne, nikt nie sprawdzi) – jednak dojście jest mało wygodne, a za wycieraczką można znaleźć ostrzeżenie. Mój werdykt: tym razem nie warto, lepiej wjechać na główny parking i zaoszczędzić cenny czas tego dnia.
Wysokość słupa wody to aż 60 metrów. Co wyróżnia go spośród innych, to że można obejść go dookoła, czyli schować się za strumieniem wody. Ścieżka prowadząca jest dość śliska, jednak nie zniechęca to turystów, którzy przybywają tu tłumnie.

Wodospad skierowany jest na stronę zachodnią. Krótko przed zachodem słońca, w trakcie tzw. złotej godziny, przybywają tu licznie amatorzy fotografii, aby uchwycić ten cud natury skąpany w miękkim, pomarańczowym świetle.

To nie wszystko, co można zobaczyć w tym miejscu. Idąc ścieżką wzdłuż klifu miniemy stare zabudowania niewielkiej elektrowni wodnej i po 300 metrach dotrzemy do kolejnego wodospadu. Gljúfrafoss jest zasłonięty przez przez skały. Ma taką samą wysokość jak jego słynny sąsiad, jednak podziwiać go możemy wyłącznie wspinając się na dość strome skałki lub skacząc po kamieniach w wodzie.
Wodospad Skógafoss i wulkan Eyjafjallajökull
Ruszamy dalej drogą nr 1. Po około 30 km, po prawej stronie zobaczymy w oddali wielki wodospad Skogafoss. Skręcamy w lewo – parking tym razem jest bezpłatny.

Wodospad jest tej samej wysokości co poprzedni, jednak przetacza się przez niego dużo więcej wody. Możemy podejść niemal pod samą strugę, choć grozi to przemoknięciem. W żadnym razie nie powstrzymało mnie to (pamiętaj o klimatyzacji w samochodzie). Niesamowite jest móc obcować z żywiołem tak bezpośrednio. Huk spadającej wody i wszechobecna wilgoć pokazuje potęgę żywiołu – i za każdym razem gdy tam byłem, spędzałem tam dłuższą chwilę.

Wodospad możemy podziwiać z dołu, jak czyni to większość turystów, a także z góry. Prowadzą tam dość strome schodki – wszak musimy pokonać 60 metrów różnicy wysokości. To właśnie teraz znajdujemy się w możliwie najkrótszej odległości od wulkanu Eyjafjallajökull, kryjącego się pod lodowcem o tej samej nazwie.

To ten właśnie wulkan sparaliżował ruch lotniczy nad Europą w kwietniu 2010 roku (uniemożliwiając przy tym wielu głowom państw przybycie do Polski na uroczystości związane z katastrofą smoleńską). Wyrzucił ogromne ilości pyłów do atmosfery, a wiatry rozproszyły je nad kontynentem. Samoloty odrzutowe zostały uziemione na wiele dni – drobinki pyłu wulkanicznego w zetknięciu z turbiną zadziałałyby jak papier ścierny. Co ciekawe, nie przeszkodziło to w ruchu mniejszych samolotów śmigłowych, które latając na znacznie niższych wysokościach nie były narażone na to niebezpieczeństwo.

Warto wspiąć się na górę, aby zaobserwować czarne połacie lądu poniżej. W czasie wspomnianej erupcji, cały teren pokryła warstwa kilkunastu centymetrów pyłu. Początkowo przewidywano, że zniszczy to całą roślinność w okolicy, przyroda jednak zaskakująco szybko zaadoptowała się do nowych warunków.

Wrak amerykańskiego samolotu DC-3
Kontynuujemy podróż drogą numer 1. Po zaledwie kilku kilometrach, po prawej stronie znajdziemy parking – w środku pustkowia. To jest miejsce, w którym możemy pozostawić auto, aby zobaczyć słynny wrak samolotu.
Sam obiekt nie jest dostępny dla samochodów. Chcąc go obejrzeć, musimy przygotować się na dłuższy spacer – 4 km w jedną stronę. Droga jest prosta i dobrze oznaczona, nie sposób się zgubić. Odradzam jednak wyprawę tam zimą.

Wrak spoczywa w tym miejscu od 1973 roku. Przyczyną awaryjnego lądowania był brak paliwa (wynikający, jak się później okazało, z błędu pilota, który nie uruchomił zaworu do kolejnego baku). Szczęśliwie nikt nie zginął, jednak samolot przy zetknięciu z ziemią doznał znacznych uszkodzeń.
Dostęp do samolotu nie jest w żaden sposób ograniczony. Można wejść do środka, a nawet stanąć na dachu – trzeba jednak zachować ostrożność, bo łatwo zrobić sobie krzywdę zahaczając o ostre krawędzie. Niestety, z całej konstrukcji pozostała już tylko splądrowana skorupa kadłuba.

Spora odległość od drogi nie zniechęca ciekawskich. W sezonie miejsce to jest zatłoczone i nie sposób zrobić zdjęcie bez kilkunastu innych osób w kadrze. Co robi wielu fotografów, to ustawia aparat na statywie i wykonuje automatycznie zdjęcia co sekundę prze kilka minut – a następnie nakłada je na siebie, uzyskując w ten sposób efekt opustoszałego miejsca.
Czarna plaża Reynisfjara
Kilkanaście kilometrów dalej, znajdziemy miejsce, którego nie wolno pominąć. Jest to słynna czarna plaża. Trafimy skręcając w prawo z drogi nr 1, w drogę numer 215. Po około 5 km dotrzemy do parkingu (znajdziemy tam też kawiarnię i toalety).

Pro tip: jeśli mamy dobrą pogodę, warto nadłożyć kilka kilometrów, skręcić nieco wcześniej w prawo w drogę nr 218 i dojechać do jej końca. Dotrzemy w ten sposób do punktu widokowego Dyrholaey (zdjęcie powyżej), z którego będziemy mogli podziwiać całą czarną plażę z góry, zanim jeszcze do niej dojedziemy. Gdy już nacieszymy oczy, wracamy w ten sam sposób do drogi głównej i po krótkim czasie skręcamy ponownie w prawo, jak opisałem powyżej.
Czarna plaża jest niesamowitym miejscem. Nazwa nie wzięła się znikąd – wzburzonym falom Atlantyku towarzyszy czarny, wulkaniczny piasek, a także pionowe, wysokie skały bazaltowe. Wskutek szybkich zmian temperatur popękały one, tworząc interesujące, pionowe słupy. Niech o wyjątkowości miejsca świadczy fakt, że spotkać tu można młode pary robiące sobie zdjęcia plenerowe. Biel sukni panien młodych intensywnie kontrastuje z wszechobecną czernią. Oprócz pięknej mozaiki na początku plaży, w głębi są też niewielkie jaskinie bazaltowe. Stojąc wewnątrz możemy napawać się zgłuszonym przez skały dźwiękiem fal.

Podchodząc w stronę wody, należy zachować czujność, zwłaszcza w czasie przypływu (high tide). Fale bowiem mogą się kumulować (niska fala-niska-niska-niska-wysoka-niska-niska…), mocząc buty nieostrożnych turystów. Według tablic z ostrzeżeniami, zdarzały się też poważniejsze wypadki.

Zadzierając głowę wysoko do góry dostrzeżemy nieliczne skrawki zieleni, a w porze letniej także latające tam maskonury – ptaki występujące na północy globu z charakterystycznymi dziobami.

Plaża ma długość kilkuset metrów. Warto przejść ją całą, gdyż w każdym fragmencie prezentuje niezwykle oryginalnie i tajemniczo. Śmiałkowie mogą nawet wspiąć się na niewysokie skały na końcu, aby w oddali dostrzec panoramę pobliskiego miasteczka.

Wyruszając w dalszą drogę, wracamy do krajowej jedynki. Po pokonaniu dość stromej góry dotrzemy do miasta Vík í Mýrdal. Znajdziemy tu stacje benzynowe i supermarket (a na jego tyłach jest też relatywnie niedroga restauracja).

Pro tip: to dobry moment na zatankowanie samochodu i zakupy – wkraczamy w obszar bardzo rzadko zaludniony. Kolejne podobne miasto z cywilizacją, to Höfn, oddalone o 270 km (ponad 3 godziny jazdy).
Zielona lawa
Z pełnym brzuszkiem i bakiem wracamy na jedynkę. Można spostrzec stopniowo zmieniający się krajobraz. Coraz rzadziej spotkamy ślady aktywności człowieka, zamiast tego otaczać nas będzie surowa islandzka przyroda. Widoki są przepiękne. Ciągnące się po horyzont rumowiska skalne przeplatają strumienie wody. Droga staje się jakby węższa, coraz częściej spotykamy długie, drewniane wiadukty o szerokości jednego samochodu.

Po kilkudziesięciu kilometrach wjedziemy w obszar zielonej lawy. Jest to rozległy obszar, przez środek którego biegnie nasza droga. Jest ona nieco węższa niż wcześniej, obowiązuje więc ograniczenie prędkości. Nawet gdyby go nie było, kierowcy i tak zwalniają, podziwiając tę przyrodniczą osobliwość po obu stronach.

A na co tak naprawdę patrzymy? Otóż jest to pole zastygłej lawy i wyrzutów skalnych z czasów geologicznie nieodległej erupcji jednego z pobliskich wulkanów. Teren absolutnie nieprzyjazny dla człowieka, niemożliwy do zagospodarowania. Z biegiem lat i z powodu wysokiej wilgotności na skały pokryły się cienką warstwą zielonego mchu. Jest on niezwykle delikatny – człowiek stawiając stopę na nim zniszczy go bezpowrotnie.

Z tego też powodu absolutnie zabronione jest chodzenie po tych skałach. Na szczęście na odcinku kilku kilometrów, przez który ciągnie się to pole lawowe wyznaczono punkty widokowe. Można tam bezpiecznie zaparkować samochód i wspiąć się wyznaczonymi ścieżkami na skały, aby podziwiać widoki. Miejsce w którym ja się zatrzymałem jest oznaczone na mapach Google jako Scenic Green Lava Walk.

Wąwóz Fjaðrárgljúfur
Nieco ponad kilometr za wyżej wspomnianym punktem czeka nas kolejna atrakcja, którą łatwo przegapić. Skręcamy w lewo w drogę 206 i jedziemy nią prosto do samego końca. Po kilkuset metrach nawierzchnia stanie się szutrowa, a po około 2 km dotrzemy do parkingu.

Znajdujemy się przy bardzo malowniczym wąwozie Fjaðrárgljúfur. Na początku warto podejść w stronę kładki i spojrzeć w górę rzeki. Jest to jedno z nielicznych miejsc, które w czasie mgły nabiera dodatkowego uroku. Niewielka rzeka meandruje pośród wysokich skał porośniętych mchem.

Następnie warto wybrać się w górę kanionu ścieżką po jego prawej stronie. Po drodze będzie kilka punktów widokowych, każdy odsłaniający wnętrze doliny z innej perspektywy.
Lodowiec Vatnajökull
Wyruszamy w dalszą podróż obwodnicą wyspy. Zbliżamy się do największego lodowca na Islandii. Leży on stosunkowo blisko morza, a wypływające zeń masy wody i błota nieustannie niszczą drogę i przeprawy mostowe. Po przejechaniu około 75 km, w samym środku pustkowia zauważymy parking po prawej stronie – a na nim powyginana masywna metalowa konstrukcja. Jest to pozostałość mostu przebiegającego nad rzeką Skeiðará. Napierające kry lodowe, masy wody i błota działają na obiekty wybudowane przez człowieka z ogromnymi siłami. To jest przyczyna, dla której większość mostów mieści tylko jeden samochód i ma lekką konstrukcję. W przypadku gdy przyroda upomni się o swoje, przeprawa jest szybko odbudowywana.

Po kolejnych 2 km skręcamy w lewo w drogę 998. Doprowadzi nas ona do rozległego parkingu (płatny 750 ISK). Znajdziemy tu także restaurację, toalety i sklep z pamiątkami.

Wodospad Svartifoss wygląda jak organy w filharmonii. Bazaltowe, równolegle popękane skały w jego górnej części przypominają te widziane na czarnej plaży, a całość jest lekko zaokrąglona w stronę widza. Nie widziałem go jednak na żywo, gdyż wybraliśmy drugą ścieżkę, w stronę lodowca.

Tutaj właśnie zaczyna się park narodowy Vatnajökull. Mamy do wyboru dwa szlaki: do jęzora lodowca Skaftafellsjökull (30 min) i do wodospadu Svartifoss (40 min)
Po półgodzinnym marszu dotarliśmy do laguny lodowcowej. Niestety przez rwące potoki wody wymieszanej z błotem nie dało się podejść zbyt blisko. Można było jednak wyczuć chłód bijący od masywu lodowego, a także dostrzec jego niebieską barwę na odsłoniętych kawałkach lodu.


W niedalekim sąsiedztwie jest kolejny jęzor lodowca udostępniony do zwiedzania – Svínafellsjökull. Aby go zobaczyć, należy wrócić drogą 998 do głównej, następnie 200 metrów dalej skręcić w lewo i dojechać szutrową droga do końca. Parkingu tam nie ma, ale jest dość miejsca, aby zaparkować samochód (w 2017 oku było bezpłatnie).

Pro tip: jeśli nie chcesz iść do wodospadu Svartifoss, nie wjeżdżaj w drogę 998, tylko wybierz Svínafellsjökull (jak opisałem w powyższym akapicie).

Diamentowa plaża Jökulsárlón
Ruszamy w dalszą drogę, na północny wschód. Przemierzamy bezpośrednie sąsiedztwo lodowca, więc jednia może być miejscami uszkodzona lub podmyta. Po około 50 km dojedziemy do dużego, jak na lokalne warunki, mostu podwieszanego. Trudno go przegapić, bo jest inny od pozostałych i ma charakterystyczną, wysoką konstrukcję. Przejeżdżamy przez niego i skręcamy w lewo na parking.

Dojechaliśmy właśnie do jeziora Jökulsárlón. Powstało ono z wody z topniejącego lodowca, którego fragmenty oglądaliśmy na poprzednim przystanku. Wspomniany most biegnie nad ujściem tego jeziora do oceanu. Po wodzie pływają ogromne bryły lodowe oderwane z masywu – stąd ów most musi być podwieszany, inaczej nie przetrwał by jednego sezonu.

Kilkumetrowe, słodkowodne lodowe obrywy pływające po wodzie są idealnie czyste i niepokryte białym śniegiem. Nabierają ciemnego, niebieskiego koloru. Jest to zjawisko naprawdę niezwykłe i trudno oderwać od niego wzrok, bo rzeczywiście przypominają wstępnie oszlifowane diamenty ogromnych rozmiarów, płynące niespiesznie po wodzie.

Jeśli ktoś pragnie jeszcze bliższego kontaktu z drogocennymi, lodowymi kamieniami, może skorzystać z nietypowej atrakcji turystycznej – wycieczki amfibią. Pojazd ten zdolny jest płynąć po wodzie i jechać po lądzie – idealnie na surowe, islandzkie warunki. Nie miałem jeszcze okazji z takiej wycieczki skorzystać, ale to tylko kolejny pretekst do powrotu na Islandię 😉

Przylądek Stokksnes i góra Vestrahorn
Z parkingu wracamy na obwodnicę. Po kolejnych 75 km dojedziemy w okolicę Höfn – pierwszej większej osady od oddalonego o 270 km za nami Vik i Myrdal. Znajdziemy tu sklep, stację benzynową, możliwość noclegu, a nawet nieutwardzone lotnisko. Miasto nie leży przy głównej drodze – chcąc tam dotrzeć trzeba zjechać w prawo w drogę 99. Nie chcąc – jedziemy dalej obwodnicą.

Około 4 km za zjazdem na Höfn zobaczymy w oddali wjazd do tunelu. Wybieramy ostatni przed tunelem zjazd w prawo, w słabo oznakowaną dróżkę. Po około 3 km dojedziemy do parkingu i kawiarni Viking. Warto tam wpaść na kawę, bo urządzona jest w starym, skandynawskim stylu. Tam też możemy kupić bilet na plażę (800 ISK), która w tym rejonie jest prywatna. Pozwoli nam dotrzeć do latarni morskiej i podziwiać Vestrahorn w pełnej krasie.
Jesteśmy u podnóża Vestrahorn. Ta wysoka na kilkaset metrów skała góruje nad otoczeniem, niczym góra stołowa nad Kapsztadem. Jest to jedno z ulubionych miejsc przez fotografów. Czerń wulkanicznego piasku na plaży kontrastuje z zielonymi pędami roślin, które zdołały wybić się ku słońcu. A wszystko to na tle masywu Vestrahorn, które przypomina ogromny panoramiczny ekran w największym kinie świata.

Po powrocie do samochodu, można przejść lub podjechać kawałek dalej, mijając kawiarnię. Dotrzemy do wioski wikingów. Choć z daleka wygląda realistycznie, podchodząc bliżej zorientujemy się, że to tylko opuszczony, niszczejący filmowy plan. Film Wikingowie, na potrzeby którego wzniesiono konstrukcję co nie postał, za to wioseczka – już tak.

Podsumowanie dnia
Na tym zakończył się bardzo intensywny, drugi dzień na Islandii. Jak pisałem na początku, bardzo trudno będzie Ci zobaczyć wszystko, co opisałem – planu nie należy się jednak zbyt sztywno trzymać, a brać poprawkę na pogodę, (nie)chęć do chodzenia, czy też porę roku.
W trakcie ostatniej wyprawy we wrześniu 2019 zrealizowaliśmy tę trasę z pominięciem wraku DC-3 (odwiedzony w 2017), diamentowej plaży i Vestrahorn (było już ciemno).
To był długi dzień. Minąwszy Höfn zostało nam jeszcze 160 km do noclegu w Breidalsvik. Na szczęście na Islandii praktykuje się samodzielne zameldowanie. Warunki do jazdy były fatalne, ale po każdej nocy przychodzi dzień, a po burzy spokój…
Zobacz mój trzeci dzień na Islandii
25 września 2019
Piękny jest ten wąwóz Fjaðrárgljúfur wijący się pomiędzy wulkanicznymi skałami, urzekające swą różnorodnością wodospady, ale największe wrażenie robi (na mnie) czarna plaża Reynisfjara. Nie tylko przez grafitowy kolor piasku, ale przede wszystkim przez regularne bazaltowe słupy, które sprawiają wrażenie obiektów architektonicznych wytworzonych przez ludzi. A jest to przecież dzieło natury i potęgi wulkanów. Prostopadłościenne słupy są rezultatem powolnego stygnięcia bazaltowej lawy, które spowodowało spękania ciosowe o tak niezwykłej powtarzalności.
Grobla Olbrzyma – formacja skalna na wybrzeżu Irlandii Północnej – także składa się z ciasno ułożonych kolumn bazaltowych. Podobieństwo do starożytnej budowli potęguje fakt, że zachowały one prostopadłe ułożenie.
W Polsce też można zobaczyć podobne formacje skalne, ale są one znacznie mniejsze.