Działo się 10-12 lutego 2018
Welcome to NAIA 4
Po niespełna godzinnym lotem z Caticlanu, samolot linii Air Asia gładko wylądował i dotoczył się do terminalu NAIA 4. W powszechnym użyciu funkcjonuje skrót NAIA oznaczający
Ninoy Aquino International Airport– czyli lotnisko, a jego terminale rozrzucone są w sporej odległości od siebie. Wieść gminna niesie, że jest darmowy shuttle bus kursujący pomiędzy nimi, ale nie udało się nam go znaleźć – pozostaje taksówka, a przejazd może zająć dłuższą chwilę przez korki. Należy więc to wziąć pod uwagę przy planowaniu przesiadki oraz dojazdu na lotnisko. Planując tylko tranzyt w Manili i przylatując/wylatując cebulą z Dubaju, najlepiej kontynuować podróż także cebulą. Taki także był nasz plan, niestety z powodów już opisanych musiał ulec modyfikacji.
Większość podróżnych lotnisko w Manili traktuje wyłącznie jako punkt przesiadkowy z połączeń międzykontynentalnych na krajowe na wyspy. My jednak mieliśmy w planie zwiedzić także stolicę. Sam ocenisz, czy było warto – z całą jednak pewnością jest to inne doświadczenie niż wywczas na Boracay.
W tej sytuacji powrót na ten sam terminal nie był konieczny. Wróciwszy do pierwotnego planu podróży skorzystaliśmy z nowej dla mnie linii lotniczej oraz terminalu NAIA 4, czyli krajowego. Wyjście z budynku było ciekawym doświadczeniem. Przy nim historyczny terminal Etiuda na warszawskim Okęciu wyglądał jakby luksusowo, a całość przypominała raczej dworzec PKS w niewielkim mieście. Na zewnątrz na podjeździe tłoczą się taksówki, a tuż za nimi stał niewielki kiosk bez klimatyzacji, jak się okazało – kasa biletowa Air Asia. Doprawdy, osobliwe doświadczenie. Zaczęliśmy przebijać się przez tłum ludzi, samochodów i skuterów w stronę miasta. Polecam Ubera, a w przypadku jego braku, wyznaczenie ceny przy pomocy aplikacji i negocjacje z taksówkarzem na tej podstawie.
Aby jednak gdzieś pojechać, trzeba choćby z grubsza wiedzieć: dokąd. W Europie powiedzielibyśmy w takiej sytuacji – do centrum. To jednak nie zawsze działa w metropoliach azjatyckich. Miasta są ogromne, często powstały z połączenia kilku mniejszych. Nie zawsze znajdzie się miejsce, co do którego wszyscy zgodzą się, że jest to centrum. Zwykle na mapie jest kilka gorących, ważnych punktów, które funkcjonują równolegle. Tak jest w Tokio, Dubaju, nie inaczej także w Manili.
Rys historyczny
Przy takim tytule nagłówka większość ludzi szybko przewinie do następnego, ale postaram się zwięźle i ciekawie.
Uznaje się, że miasto zawiązało w 1571 roku, pod wpływem hiszpańskiej inkwizycji. Przez wieki utrwaliła się tu narzucona przez zaborcę kultura i język. Po dziś dzień wiele nazw brzmi znajomo dla osób władających tym językiem, a podobno niektórzy starsi Filipińczycy także go znają.
Na przełomie XIX i XX wieku, w wyniku wojennej zawieruchy Filipiny wraz z Manilą przeszły pod kontrolę Stanów Zjednoczonych Ameryki. Kolejny okupant wprowadził swoje porządki, a wraz z nimi język i kulturę.
W czasie II wojny światowej Filipiny były okupowane przez Japonię. Manila bardzo ucierpiała wskutek japońskich bombardowań. Jak podaje kilka międzynarodowych źródeł, była drugim najbardziej zrujnowanym miastem na świecie. Zaraz po… Warszawie.
W 1946 roku Filipiny odzyskują niepodległość, choć z racji swojego strategicznego położenia, po dzień dzisiejszy pozostają w amerykańskiej militarnej i gospodarczej strefie wpływów. Przeważająca większość Filipińczyków przychylnie odnosi się do Stanów Zjednoczonych, a miłość ta, jak sądzę podobnie jak nasza, bierze się z dogłębnej analizy dostępnych oraz historycznych alternatyw.
Kilka faktów o Manili
Oficjalnymi językami na Filipinach są filipiński (z ponad setką dialektów) oraz angielski. Stolica, Manila (filip. Maynila) znajduje się na największej filipińskiej wyspie, Luzon. Leży nad rzeką Pasig wpadającą do Zatoki Manilskiej, która łączy się z Morzem Południowochińskim.
Manila liczy sobie formalnie ok. 1,7 milionów mieszkańców – jednak, choć prawdziwa, jest to informacja bałamutna. Na to, co w powszechnym odbiorze stanowi Manilę, składa się tzw. Metro Manila, czyli miasto wraz z kilkunastoma innymi, które stanowią dzielnice metropolii. Metro Manila zamieszkuje w granicach 20 milionów ludzi. Jeśli jednak weźmiemy pod uwagę także miejscowości ościenne, otrzymamy Mega Manilę o populacji 40 milionów ludzi. City of Manila jest najgęściej zaludnionym miastem na świecie w rankingu miast, przekraczając 70 tys. osób na kilometr kwadratowy. Metro Manila natomiast jest w ścisłej światowej czołówce w rankingu gęstości zaludnienia regionów. Dla porządku dodam, że wartości przyjąłem orientacyjne, bo w różnych źródłach różne są podawane.
Gdybym miał porównać Manilę do Warszawy, to Manila będzie Śródmieściem, Metro Manila – całą Warszawą, a Mega Manila (lub Greater Manila Area) – aglomeracją warszawską, czyli wraz z miejscowościami takimi jak Piastów, Pruszków, Otwock, Legionowo, itp.
Czytelników spoza Warszawy przepraszam za stolicocentryzm, ale chodzi mi o pokazanie skali (dziesięciokrotna), mimo że ośrodki są to zupełnie różne.
Innym ciekawym faktem, choć tym razem z przymrużeniem oka, jest podobna liczba linii metra – choć to w Manili biegnie po i ponad powierzchnią i jest dalece niewystarczające do potrzeb.
Ogarnąć się czas
Po wydostaniu się z lotniska, chłopcy postanowili podwyższyć standard pobytu do takiego, który odpowiadał oczekiwaniom. W Manili hotele są jednak dosyć kosztowną przyjemnością – w sukurs przychodzi jednak oferta serwisu Airbnb. Można wynajmować mieszkania, apartamenty, pokoje za stosunkowo umiarkowaną cenę.
Po pewnych perypetiach związanych z odnalezieniem właściciela i zdobyciem klucza znaleźliśmy się w marmurowym foyer, wyglądającym lepiej niż wejście do niejednego teatru narodowego. Zważyć jednak należy, że ma się to kompletnie nijak do standardów zycia przeciętnego Filipińczyka.
Spacerowym krokiem wieczorową porą
Po zażyciu kąpieli i stosownym relaksie po trudach podróży wyruszyłem na spacer po mieście. Zazwyczaj wychodzę z założenia, że lepiej wiedzieć, niż nie wiedzieć, jednak jak się potem okazało, miejsca, które odwiedziałem nie należały do najbezpieczniejszych. Jako biały Europejczyk niemałej postury raczej rzucałem się w oczy. Nikt mnie jednak nie zaczepiał i nie czułem się w żaden sposób zagrożony. Późniejsza rozmowa ze znajomymi uświadomiła mi, że pewnych ryzyk nie warto podejmować, ale na szczęście nie byłem nawet w pobliżu najciekawszej dzielnicy, Tondo. Jeśli ktoś jest ciekawy, polecam najpierw spacer przy pomocy Google Street View, a już pod żadnym pozorem nie warto tam się pchać po zmroku, a jeśli jesteś samotną kobietą to już w ogóle.
Po ciekawym spacerze cały i zdrowy powróciłem w okolice swojej miejscówki. Amatorom życia nocnego polecić należy ulicę ojca Burgos (Padre Burgos) w tej samej dzielnicy, gdzie każdy znajdzie coś dla siebie. W okolicy tejże leży zamknięte, ogrodzone osiedle przypominające warszawską enklawę na Mokotowie – tym razem jednak historia jest dłuższa, bo stacjonowały tu niegdyś amerykańskie wojska obsługujące bazę lotniczą. O czym świadczy także nazwa osiedla, Bel Air.
Kolejnym punktem na mapie Makati jest bazar Hott Asia. To ciekawe, dość zatłoczone miejsce, w którym można zakosztować rozlicznych przysmaków filipińskiej kuchni. W przypadku niektórych nie zalecam przesadnej dociekliwości w dowiadywaniu się, co własnie jemy, inne bardzo mi smakowały. Oprócz stoisk z jedzeniem jest scena i wiele stolików gdzie można przycupnąć.
Filipińczycy bardzo lubią grać, śpiewać – a przynajmniej ci których spotkałem. Robią to często i przy różnych okazjach. Wielu z nim wychodzi to naprawdę dobrze. W biurze mojej firmy które na krótko odwiedziłem, zespół ma nawet swoje firmowe gitary przy dźwiękach których umilają sobie przerwy.
Zobaczyć w dzień to, co było w nocy, to jak zobaczyć to na nowo
Następnego dnia wyruszyłem na dalsze zwiedzanie miasta. Gwarna wieczorem ulica za dnia pustoszeje.
Prezydent Duterte
(lojalnie uprzedzam, że zaraz za zdjęciem będzie o polityce, więc masz ostatnią okazję przewinąć do kolejnego akapitu)
A skoro już o Trumpie mowa, to słów kilka należy się jego filipińskiemu counterpart. W 2016 roku prezydentem Filipin został radykalny Rodrigo Duterte. Postać mocno kontrowersyjna. Jego niektóre pomysły bywają na tyle szalone, że jegomość zyskał międzynarodową sławę. Od czasu do czasu można o nim usłyszeć nawet w polskich mediach. Dość wspomnieć, że w pierwszych latach rządów wypłacał nagrody w wysokości 15000 PHP (ok. 1100 PLN) za zabitego dilera narkotyków, ale także 5000 PHP (ok. 380 PLN) za narkomana (sic!). Zabijać mogła policja, ale także obywatele, w trakcie samosądów. Takimi drobiazgami jak sądy procesy wyroki nikt sobie głowy nie zawracał, a wskutek kampanii śmierć poniosło ponad tysiąc osób. Sam Duterte osobiście przyznał się do wielu morderstw, a wręcz szczycił nimi. Jego dokonania a czasów, gdy był burmistrzem jednego z miast są jeszcze gorsze.
Skoro więc to człowiek, który powinien stanąć przed trybunałami międzynarodowymi za ludobójstwo, to skąd ma takie poparcie? Otóż zanim doszedł do władzy, państwo było bardzo skorumpowane i opanowane przez mafie. Na ulicach było niebezpiecznie, rządziły kartele narkotykowe. Czy teraz jest lepiej? Cóż, trudno mi jednoznacznie ocenić, ale wszystkie zagadnięte na ten temat osoby odpowiadały, że tak, poprawiło się. W czasie swojej wyprawy, ale także i w prywatnych rozmowach z Filipińczykami z pracy napotkałem tylko jedną osobę sceptyczną wobec urzędującego prezydenta. A rozmawiałem z ludźmi z różnych grup społecznych, co pozwala mi sądzić, że zastraszenie uwielbienie jest powszechne. W każdym razie bezpieczeństwo przeciętnego obywatela wzrosło (chyba, że będzie miał pecha i zostanie niesłusznie o coś posądzony), a cel wydaje się uświęcać środki.
Dodatkowo prowadzona jest polityka wstawania z kolan, choć rzecz jasna nie w tej skali. Filipiny przez większość swojej historii był to kraj kolonialny lub pod niepodległy, ale nadal pod kontrolą obcego mocarstwa. Jest to niezmiernie żyzna gleba dla wszelakich haseł nacjonalistycznych. Społeczeństwa muszą dojrzeć do faktu, że o sile państwa świadczy skuteczna dyplomacja i silna gospodarka, a nie obrażanie sąsiadów i populistyczne tanie chwyty. Ostatnia uwaga ma charakter uniwersalny.
Stąpając po ulicy Padre Burgos
Wracając do lżejszych tematów, powróciłem w dzień na imprezową ulicę Padre Burgos. Za dnia jest raczej pusto, kręcą się tylko zaciekawieni turyści.
Dzielnica biurowa i poruszanie się po mieście
Był to normalny dzień pracy. Postanowiłem go wykorzystać także na krótkie odwiedziny w miejscowym biurze mojego korpo. Niestety, aby dostać się do jakiejkolwiek firmy, trzeba pozostawić w depozycie na dyżurce swój paszport, być wcześniej zaanonsowanym, a dostępu pilnie strzeże strażnik z karabinem przewieszonym przez szyję.
Koleżanka o imieniu Kim (pozdrawiam jeśli to czyta, choć raczej zna polski tak jak ja znam filipiński) była tak miła, że spędziła ze mną pół dnia pokazując różne miejscowe atrakcje w mieście, do których sam bym nie trafił. To było bardzo miłe popołudnie 🙂
Podstawę komunikacji miejskiej w Manili stanowią jeepneye. Legenda głosi, że po wojnie pozostało wiele wojskowych amerykańskich Jeepów Willy’sów, a rosnące potrzeby transportowe trzeba było jakoś zaspokoić. Przedłużano więc wojskowe terenówki metodą chałupniczą przerabiając je na pojazdy do przewozu osób. Do jednego wchodzi kilkanaście osób, siedzą przodem do siebie na dwóch ławkach wzdłuż kierunku jazdy.
Kierowcy przyozdabiają swoje samochody w oryginalny, kolorowy sposób. Nie ma dwóch takich samych jeepneyów. W środku jest ciasno, głośno, ale można wsiąść i wysiąść w dowolnym miejscu trasy, a przejazd kosztuje bardzo mało. Trudno tylko zorientować się który gdzie jedzie, ale tutaj zdałem się w pełni na Kim. Dla turystów jedynym racjonalnym środkiem transportu jest Uber.
Manila jest miastem wiecznie zakorkowanym. Są wprawdzie nieliczne linie kolejowe, ale zupełnie niewystarczające do zapotrzebowania. Korki są zawsze, o każdej porze dnia i nocy. Ludzie tracą po kilka godzin dziennie aby przedostać się do pracy. Odpowiedzią na ten problem są taksówki motocyklowe, zwane też habal-habal. Niedrogie i zdecydowanie szybsze od choćby najbardziej luksusowego auta. Udało mi się przejechać także i tym środkiem transportu. Tak jak pierwszy na świecie film, przedstawia wjazd pociągu na stację, tak ja poniżej podjeżdżam do krawężnika (uwaga, emocje w filmie sięgają górnych granic zenitu!)
Jednym z klasyków kuchni filipińskiej jest ballut. Jest to jajko z niewykształconym w pełni kurczakiem, który się jeszcze nie wykluł, może być lekko podgotowany. Większość znanych mi osób nigdy by tego nie tknęła, tak samo wymiękli wszyscy koledzy z pracy odwiedzający Filipiny przede mną. Musiałem więc stanąć na wysokości zadania.
Balluta nie kupi się normalnie w sklepie. Trzeba wyjść z eleganckich galerii handlowych, przejść przez dworzec autobusowy i wejść w jedną z uliczek. Tam w bramie można odnaleźć sprzedawcę ballutów. Przechowywane są w dużym ciepłym termosie, żeby nienarodzonym kurczaczkom było jak u mamy. Można sobie posypać solą dla smaku lub polać sosem. Nie powiem aby była to najsmaczniejsza rzecz jaką jadłem, ale nie było też takie złe. Ballutowi przypisuje się pozytywne działanie na zdrowie.
Na tym zakończę relację z tego dnia w stolicy Filipin. Nazajutrz udałem się do innej części miasta, o czym dowiesz się z kolejnego odcinka, na który zapraszam!
2 komentarze do “Filipiny / Wstęp do Manili”