Styczeń to jeden z najlepszych okresów na podróże do ciepłych krajów. Jest totalnie bez sezonu, nie ma ludzi, pusto i tanio. I świeża pula urlopowa. Pogoda może niezbyt ciepła, ale zazwyczaj słoneczna, no i mimo wszystko i tak 10-15 stopni wyższa temperatura niż w Polsce. Jednym z nieodkrytych krajów na początku 2017 pozostawał dla mnie Cypr. Większości kojarzy się on przede wszystkim z turystyką organizowaną przez biura podróży i wygrzewaniem się na plaży. Sam myślałem podobnie, ale dzięki wyrwanym za garść zetów biletom, miałem okazję zweryfikować i znacznie poszerzyć swoją wiedzę na temat Cypru – a teraz także i Twoją /nie trzeba dziękować teraz/
- 21.01.2017 WAW-LCA: Warszawa – Larnaka (Wizzair)
- 28.01.2017 LCA-WAW: Larnaka – Warszawa (Wizzair)
Powyższy itinerariusz nie jest zbyt porywający, ot po prostu wsiadam w Warszawie i po 3 godzinach ląduję w Larnace, nuda. Miewałem już ciekawsze trasy – jednak czego brakło w powietrzu, zostało nadrobione na lądzie. Jest to zresztą moje drugie podejście do zagadnienia, bo miałem już kupione bilety na Cypr na koniec 2015 roku, jednak szef wysłał mnie w tym czasie do Kanady (#najgorzej).
Cypr grecki i turecki
Przygotowując się do podróży odkryłem, że Cypr jest obecnie podzielony na część grecką, powszechnie nam znaną, członka Unii Europejskiej, oraz północną , nieuznawaną na arenie międzynarodowej, turecką. Stan rzeczy utrzymuje się od 1974 roku, kraj przedziela strefa DMZ (zdemilitaryzowana) o szerokości od kilku metrów do kilku kilometrów. Będę do tego jeszcze nawiązywał. Znajdują się tu także niewielkie terytoria należące do Wielkiej Brytanii, gdzie stacjonują wojska pokojowe.
Larnaka
Pierwszego dnia, a raczej wieczora, przyleciałem do Larnaki. Z terminala zostałem zabrany busikiem do biura wypożyczalni samochodów, gdzie podjąłem Kię Picanto. Na Cyprze, byłej kolonii brytyjskiej, obowiązuje ruch lewostronny, więc trzeba mieć się na baczności zarówno za kółkiem jak i przechodząc przez ulicę.
Blokada na karcie kredytowej 600 euro, pan od razu uprzedził, że nie polecają podróży na północ oraz że nie obowiązuje tam żadne ubezpieczenie. Sure thing! – kiwnąłem ze zrozumieniem głową, kluczyki w dłoń – i w drogę! Wyposażony byłem we własną nawigację TomTom która spisywała się dobrze po tej stronie wyspy. Zapewne równie poradziłby sobie Google Maps. Zasadniczo zwykle podróżuję z własnym GPS, gdyż oszczędza to czas i paliwo (to jeszcze były czasy, gdy internet w komórce za granicą był w cenach zaporowych, a autka biorę małe i tanie, więc zwykle nie mają własnej nawigacji).
Przyjechałem do hotelu San Remo. Położony na rubieżach Larnaki jest tani i akceptowalny, choć nie polecam go na podróż poślubną. Po zameldowaniu się ruszyłem do miasta – mimo późnej pory i stycznia, od razu utknąłem w korku. Nadmorska część Larnaki nie jest zbyt rozległa, zdecydowanie lepiej jest spacerować. Po przejechaniu kawałka wróciłem, porzuciłem auto, a następnie poszedłem tam z powrotem pieszo.
Rano następnego dnia po przespaniu śniadania wybrałem się na spacer bulwarem w Larnace. Przypomniało mi włoskie Rimini, czy też dowolny inny śródziemnomorski kurort średniej wielkości. Deptak przedzielony jest niewielkim zamkiem, do którego wstęp kosztuje 2,5 euro. Cena adekwatna do oferty – niezbyt wiele jest tam do oglądania, ale widok z murów ładny.
Było bardzo słonecznie, choć dość rześko. Plaża raczej nie zachęcała do położenia się, nabrzeżem spacerowali ludzie. Obok przy małym molo na rogu jest kawiarnia Coffee Island – polecam, bo bez obsługi kelnerskiej na którą trzeba czekać, a tanio i ładnie. Popularna wśród miejscowych, trudno znaleźć stolik. Z kulinariów, szeroko oferowane są angielskie śniadania – czyli bomba kaloryczna, która zjedzona przed południem, spokojnie trzyma aż do wieczora.
Na wylocie z Larnaki można obserwować duże zbiorniki. Przechowuje się tam wodę pitną, której na Cyprze jest deficyt. Może być ona dostarczana drogą morską lub uzyskiwana przy pomocy instalacji odsalających, z wody morskiej. Tak czy siak, smakuje paskudnie.
Kapitał zagraniczny
Spacerując po mieście często daje się usłyszeć język rosyjski, sam też byłem często w tym języku zagadywany. Nie ma się co dziwić, Polacy pochodzą z tej samej grupy językowej, etnicznej co Rosjanie, to i o pomyłkę nietrudno. Tajemnicą nie jest, że Cypr oferuje swój paszport (a w konsekwencji Unii Europejskiej) każdemu kto zapłaci, bez przesadnego drążenia jeśli chodzi o pochodzenie pieniędzy. I tak, jeśli wierzyć ogłoszeniom w witrynach biur nieruchomości, wystarczy kupić apartament w cenie dwupokojowego mieszkania w Warszawie, aby stać się inwestorem, a jednocześnie obywatelem. Dla wielu biznesmenów ze wschodu, jest to bardzo niski próg wejścia. Komu nie zależy na paszporcie, może zależeć na wypraniu pieniędzy optymalizacji podatkowej – Cypr znany jest również jako raj podatkowy, z relatywnie bezpieczną, unijną jurysdykcją. Dość wspomnieć, że w 2013 roku państwo zabrało obywatelom 25% depozytów z kont, dla sald powyżej 100 tys. euro. Było oburzenie i tupanie nogami, ale w cztery lata po tym wydarzeniu, spacerując ulicami Larnaki doskonale widać, że proceder nadal kwitnie, zatem ciągle się opłaca. Na lotnisku w Larnace stoi nawet urządzenie reklamowe mierzące siłę paszportu – im więcej krajów bez wizy, tym lepiej. Z satysfakcją odnotowałem, że ten noszony przeze mnie na sercu, jest silniejszy od cypryjskiego!
Ajia Napa
Pokręciwszy się po mieście postanowiłem pojechać do najbardziej wysuniętej na wschód części greckiego Cypru – Agia Napa. Droga tam prowadząca częściowo przebiega przez terytorium Wielkiej Brytanii, jest więc swoistą enklawą (znam już takie przypadki, choćby linia kolejowa Prypeć – Czernobyl na Ukrainie, która biegnie przez terytorium Białorusi, a pociągi nie zatrzymują się). Ajia Napa jest popularnym kurortem wypoczynkowym. Na jego końcu leży Cape Greco, malownicze formacje z miękkiej skały.
Postępująca erozja wypłukuje dziury i tunele w monolicie, tworząc ciekawe kształty. Jest tam wiele ciekawych szlaków pieszych, więc jeśli ktoś mieszka w pobliżu, to warto.
Na końcu jednego z nich zbudowano kapliczkę pobieloną kiedyś wapnem, a dziś zapewne białą farbą. Dookoła kręcą się leniwie koty. Każdy szanuje koty na Cyprze, bo chronią przed wężami i inną zarazą.
Z Ajia Napa udałem się na północ, do Paralimni. O ile w tej pierwszej działo się jeszcze cokolwiek, to w Paralimni kompletnie nic. Wszystko zamknięte na cztery spusty, od czasu do czasu minął mnie tylko miejscowy samochód (te z wypożyczalni mają charakterystyczne czerwone tablice). Tak naprawdę chciałem zobaczyć z daleka słynną opuszczoną dzielnicę Famagusty, Warosię [czyt. warozję], ale ze strony greckiej nie jest to możliwe, więc wykorzystaj fakt, że spróbowałem zrobić to za Ciebie. Ale to oczywiście Twoja decyzja i Twoje życie; Twoja sprawa co z nim zrobisz, nie jestem pisiorem politykiem który Ci mówi jak żyć.
W drodze powrotnej, korzystając z resztek dnia postanowiłem zobaczyć granicę pomiędzy terytorium brytyjskim – Dhekelią, a greko-cypryjskim. Obraz był dość przygnębiający. Dziurawy w wielu miejscach płot z siatki i teren zaniedbany po obu stronach, opuszczone domostwa. Nad samym morzem ludzie próbując jakoś żyć, funkcjonuje niewielka przystań, są wędkarze, ale całość robi wrażenie słabe.
Limassol
Następnego dnia, wypoczęty po wrażeniach dnia wczorajszego, udałem się jedyną autostradą na wyspie w stronę Paphos. Mniej więcej w połowie drogi, obowiązkowym przystankiem jest drugie co do wielkości miasto na wyspie, Limassol. Jest to jeden z bardziej znanych kurortów i w mojej ocenie najładniej położone miasto na Cyprze. Szczególnie ładny jest nadmorski bulwar – podoba mi się jego rozmach i wielkość.
W oddali można obserwować zacumowane kontenerowce. Warto także zapuścić się w wąskie uliczki starego miasta. Jest schludnie i ciekawie. Stłoczone obok siebie knajpki i stoiska z pamiątkami i nienachalnymi sprzedawcami zostawiają dobre wrażenie.
Najedzony i zaopatrzony w bardzo słodkie bakalie do zabrania do Polski (które jednak z mojego łakomstwa nie doczekały do wieczora – pewnie i tak nie zmieściłyby się w bagażu) wyjechałem z miasta i ruszyłem na pobliski cypel – tak fajnie sterczał na mapie.
Okazało się, że jest to druga baza brytyjska – Akrotiri, jednak w swojej wspaniałomyślności Brytyjczycy ograniczyli się do zabudowań związanych z wojskiem, bazą lotniczą i nasłuchem radiowym, pozostawiając resztę terenu ogólnie dostępną. Ciekawym zjawiskiem do zaobserwowania jest słone jezioro, wyschnięte o tej porze roku. Niestety jest też dość mocno zarośnięte przy brzegach, więc trudno je było obserwować, a przynajmniej tak się wydawało. Niezrażony zakończeniem drogi asfaltowej dalej wytrwale cisnąłem po drodze gruntowej swoim pikaczento, a zdecydowanie było warto. Wyjechawszy z zagajnika oczom moim ukazało się kompletnie płaskie dno słonego jeziora, prawie jak pustynia. Z tą różnicą, że podłoże jest w miarę twarde i do pokonania samochodem.
Jazda po dnie wyschniętego jeziora jest to dosyć osobliwe i unikalne doświadczenie. Nie tylko ze względu na niezwykły kolor, ale i trudność w utrzymaniu kierunku. Wszystkie drogi po których jeździmy, gdzieś prowadzą, mają swój kształt. Nie zastanawiamy się nad tym jak nie zjechać z drogi, dzieje się to naturalnie, że podążamy wzdłuż. Inaczej jest w przypadku pustyni. Nie mając punktu odniesienia nie czujemy ani w którą stronę się poruszamy, ani z jaką prędkością. Nie korygujemy kierunku jazdy niewidocznymi ruchami kierownicy, bo nie wiemy, na co się kierować. Podobne wrażenia mogą mieć mieszkańcy krajów bałtyckich czy Finlandii zimą, gdy morze skute jest lodem, a oni jeżdżą po jego powierzchni.
Strzeliwszy parę popisów na szosie dostałem do końca jeziora. Za niewielkim płotkiem zaczyna się piękna i duża plaża Lady’s Mile Beach, kompletnie pusta. Po chwili przyjechał za mną kolejny samochód, z którego wysiadł lotniarz. Miejsce było magiczne, w oddali pulsujący życiem Limassol, a tutaj pusta plaża z budkami dla ratowników w stylu Słonecznego Patrolu i barem z ze stylowym napisem Oceania. Poczułem się jak w Kalifornii czy Florydzie – mimo, że tam nie byłem.
Wróciłem inną drogą niż przyjechałem, telepiąc się pół godziny po wertepach, biorąc jezioro z drugiej strony – nie polecam. Krótki zimowy dzień pozwolił jeszcze tylko na jedną atrakcję. Było nią położone kilkanaście kilometrów na zachód od miasta wielkie stanowisko archeologiczne, Kourion. Położone w dalszym ciągu na części brytyjskiej składa się z przepięknie położonego antycznego amfiteatru i innych zabudowań, takich jak łaźnia, hipodrom, czy budynki mieszkalne dla ówczesnych elit, wraz z misternie ułożonymi i pieczołowicie odrestaurowanymi mozaikami. Teren jest dość spory, obejście całości to 1-2 godziny, w zależności rzecz jasna od wrażliwości zwiedzającego 🙂
Przeczytaj o mozaikach w Jordanii we wpisie Jordania / Amman i Morze Martwe – oaza spokoju w niespokojnym regionie
Tuż przed zamknięciem opuściłem przybytek. Ruszyłem do zarezerwowanego wcześniej noclegu, w obiekcie Bella Rosa w rejonie Coral Bay koło Paphos. Nie ukrywam, że sortowałem po cenie i to dostałem. Jest to rodzinny pensjonat w samym środku jakiejś wsi. Lokalizacja naprawdę mierna. Sam pokój w porządku, aby przespać się i wyruszyć dalej w drogę.
Paphos
Rankiem po opuszczeniu Bella Rosa resort, pojechałem do Paphos. Podróż uprzyjemniła mi kontrola policyjna. Deptak nadmorski jest raczej skromny w porównaniu z tym w Limassol. Na końcu w pobliżu dworca autobusowego jest kolejne rozległe stanowisko archeologiczne. Wstęp 4,5 euro, a że można tam oglądać kolejne piękne mozaiki odkryte przez polską misję archeologiczną, zdecydowanie warto zobaczyć. Ogólnie archeologiczne zagadnienia nie są moim konikiem, ale jeśli uświadomimy sobie, że te mozaiki mają kilka tysięcy lat, to jednak robi to duże wrażenie.
Teren dość spory, porównywalny wielkością do Kourion. W Paphos jest też dzielnica luksusowych domów i marina, o której dowiedziałem się po fakcie. Dobrze się jednak stało, bo pafosianie zobaczywszy moje pikaczento i mnie w środku, niezawodnie wybiegliby ze swoich willi i siłą zmusili do wspólnego biesiadowania, przejażdżek jachtami, prywatnymi śmigłowcami, zdjęć na instagramie, a ja wtedy nie miałem tam konta – więc dobrze, że uniknęli tego rozczarowania.
Półwysep Akamas
Do tej pory Cypr wydawał się ciekawy, ale dosyć jednorodny krajobrazowo. Tym razem jednak nadszedł czas na zmiany, ruszyłem w stronę półwyspu Akamas. Ten park narodowy to najbardziej wysunięta na północny zachód część Cypru. Najsłynniejszą atrakcją tamże okrzyknięte są tzw. Łaźnie Afrodyty. Niechaj obraz zastąpi tysiąc słów:
Po krótkiej pogawędce z Afrodytą i udzieleniu kilku porad z dziedziny mody, wizażu i wykończenia łazienek poszedłem w kierunku morza. Tam trafiłem na tablicę z wyrysowanymi szlakami pieszymi.
Plan tego dnia był z jednej strony ambitny, a drugiej nieskomplikowany – a mianowicie nocleg miałem zaklepany w Kyrenii, po stronie tureckiej. Po obejrzeniu łaźni należało tam tylko dotrzeć (pikuś). Oceniłem fachowym okiem, że mam jeszcze sporo czasu i udałem się w pieszą wspinaczkę. Krajobrazy były bardzo ładne, a przewyższenia zauważalne.
Słońce powoli chyliło się ku dołowi, a ja na całej swojej trasie nie spotkałem kompletnie nikogo, poza wolno kroczącymi stadami kóz.
Gdy wróciłem do samochodu, było już kompletnie ciemno. Szlak pieszy zajął mi ok. 2 godzin, a nie był planowany – może dlatego, że nie widziałem o jego istnieniu?
Chcąc – nie chcąc zasiadłem do pikaczento i ruszyłem drogą E704 na wschód, do miejsca docelowej dyslokacji. A o tym, jak się jechało i kiedy dotarłem do celu, przeczytasz niebawem w kolejnej części relacji; tymczasem dziękuję za przeczytanie! 🙂
19.10.2018
Czytam tę relację z podróży po podzielonej wyspie już drugi raz. Pierwsze czytanie było szybkie, zaś zdjęcia (obserwowane na ekranie smartfona) mniej wyraźne. Dopiero z dużego monitora DEEl dociera do mnie nastrój krótkiego zimowego dnia na wschodniej rubieży Morza Śródziemnego i ta senna (a także nieco nostalgiczna) aura panująca w ludnych kurortach po zakończeniu sezonu. Zabytki starożytnej kultury materialnej robią wrażenie, sposób ich ekspozycji – także.
Poznałem nowe słowo, z którym wcześniej się nie spotkałem ani w mowie, ani w piśmie: itinerariusz. Okazało się, że to jest słowo ze starożytnym rodowodem: itinerariusz, itinerarium [łac. itinerarius „dotyczący podróży”], w piśmiennictwie starożytnym przewodnik dla podróżnych lub opis wędrówki z praktycznymi wskazówkami.