W grafiku tak zajętego ostatnimi czasy człowieka jak ja, niezbyt często pojawiają się dwa lub więcej niezagospodarowane wolne dni pod rząd. Od każdej reguły sa jednak wyjatki. Tym sposobem pod koniec marca pojawiły się wolna niedziela i poniedziałek. Czy można było to tak ot po prostu… zostawić? Oczywiście, że nie!
Szybki rzut oka na mapy połączeń, przesiadek i ukuty został następujący plan:
- WAW-BLL: Warszawa – Billund (Wizzair)
- BLL-POZ: Billund – Poznań (Ryanair)
- POZ-GDN: Poznań – Gdańsk (PKP)
- GDN-TKU: Gdańsk – Turku (Wizzair)
- TKU-GDN: Turku – Gdańsk (Wizzair)
- GDN-WAW: Gdańsk – Warszawa (LOT)
A słownie: w niedzielę po południu lecę do Billund w Danii, wieczorem wracam do Poznania, stamtąd nocnym pociągiem do Gdańska, skąd rano lecę do Turku i wracam wieczorem lotnisko Lecha Wałęsy. A nad ranem kolejnego dnia pierwszym lotem do Warszawy, do domu przebrać się i myyyyyk do pracy.
Uważny obserwator zauważy, że nie ma czasu na noclegi. Cóż, nie jadę tam na wypoczynek, a na eksplorację i zwiedzanie! Ostateczne upodlenie i upokorzenie! Czy możliwe byłoby odwiedzenie dwóch niesąsiadujących ze sobą skandynawskich krajów w tak krótkim czasie? Czy możliwe byłoby wykorzystanie ostatniej okazji, gdy z Turku do Gdańska latają dwa samoloty dziennie? Czy nie wystarczy się w domu wyspać? Tak wiele pytań, tak mało odpowiedzi… Zapewne dlatego tym razem nie znalazłem żadnych dodatkowych uczestników ekskursji. Czymże jednak pot i łzy, zmęczenie i przemarznięcie, niewyspanie i inne niedogodności w porównaniu z Przygodą?
Niechaj ta relacja będzie odpowiedzią na powyższe pytanie otwarte.
Pisząc te słowa siedzę na lotnisku w Billund w oczekiwaniu na lot do Poznania, pierwszy etap ekskursji już odbyty. Nie róbmy jednak damy lekkich obyczajów z chronologii i zacznijmy od początku. Billund jest to niewielkie miasteczko w Danii. Słynie z tego, że to tutaj właśnie znajduje się siedziba koncernu Lego Systems, tego od klocków. Jest tutaj też Legoland, marzenie każdego chłopa z czasów, gdy był małym chłopcem. Nie miałem w planach odwiedzin Legolandu, gdyż koszt był znaczny (ok 350 koron duńskich = czyli 180 zł), więc lepiej będzie tu wrócić z własnymi pociechami, ale zanim to nastąpi, poznać kandydatkę na ich matkę i w ogóle jakoś poważniej pomyśleć o życiu, zamiast tylko latać i latać. Z rozkładu lotów wynika, że moje odwiedziny w Danii potrwają 7 godzin. Z tego godzina spada na czekanie na powrotny samolot na lotnisku, a pozostały czas można z powodzeniem wykorzystać na zwiedzenie miasta i okolic. Po wylądowaniu i opuszczeniu samolotu przywitałem się z tłumem oczekujących fanek i fanów przy rozsuwanych drzwiach, ale chyba mnie nie poznali. To nawet lepiej, ludzie zachowują się w mojej obecności bardziej naturalnie, gdy występuję incognito. Według mapy lotnisko bezpośrednio sąsiaduje z miastem, choć terminal jest po niewłaściwej stronie pasa. Do centrum miasta wzdłuż drogi jest ok. 3 kilometrów – mając dużo czasu udałem się zatem w drogę, metodyką per pedes (łac. pieszo).
Tuż za parkingiem dla personelu jest niewielka górka spotterska. Panie i Panowie… ale JAKA górka! Wiata z ławeczkami, a w środku dwa duże ekrany pokazujące przyloty i odloty. Do tego mapka na żywo z Flightradar24 znad całej Danii i slajdy z informacjami o samolotach. W takich warunkach każdy miłośnik lotnictwa ma szansę komfortowo i z przyjemnością oddawać się swojej pasji. Oby inne, większe lotniska poszły tym chlubnym, billundzkim śladem!
Udałem się w dalszą drogę. Początkowo poboczem (nie wiedzieć czemu, z wielu prowincjonalnych lotnisk w Skandynawii nie poprowadzono chodników do miasta), potem szeroką, dwukierunkową ścieżką rowerową. Dookoła otaczały mnie łąki i lasy, a im bliżej miasta, tym więcej pustych parkingów dla gości Legolandu. Po przekroczeniu rogatek skierowałem się na rondzie w lewo. Idąc wzdłuż ogrodzenia Legolandu zauważyłem imitację Statuy Wolności, czy Koloseum. Może to nie byłoby takie zupełnie dziecinne?
Kilkaset metrów dalej ukazało się główne wejście. Zapytałem się o bilet „dla rodzica”, bez atrakcji i innych świadczeń. Miła pani powiedziała, że od 16.30, czyli za godzinę będę mógł wejść za darmo i pospacerować, porobić zdjęcia, czy co tam chcę.
Świadomość zaoszczędzonej tak znacznej kwoty dodała mi skrzydeł i udałem się czym prędzej w dalszą drogę, aby zwiedzić miasteczko przed powrotem do klockowych bram. Pośpiech okazał się niepotrzebny. Po zobaczeniu siedziby firmy Lego Systems, znalazłem się chyba w centrum, a przynajmniej tak wynikało z mapy w telefonie.
Poza ogólnie schludnym i miłym dla oka krajobrazem nie znalazłem nic, co by przykuło moją uwagę. Wydaję się nie być odosobniony w tej opinii, bo Tripadvisor i inne internetowe kołchozy podróżnicze podobnie podsumowują to miasto.
Obszedłem Legoland z drugiej strony, aby na pewno niczego nie pominąć oraz nabić dodatkowe kilometry w wyczynie sportowym na Endomondo i punkt o 16.30 stanąłem z powrotem u bram Legolandu (obok jest także inne centrum rozrywkowe, Lalandia).
Zachęcony komunikatem 'Free passage’ na bramkach dziarskim krokiem wkroczyłem do środka. O tym jak istotna jest dziarskość w kroku przekonałem się niejednokrotnie. Wystarczy wspomnieć historię z czasów studenckich, kiedy to chciałem zwiedzić Luwr w Paryżu. Cena na poziomie 10 euro w 2006 roku była nie do zaakceptowania. Wraz ze współuczestnikiem wyprawy znaleźliśmy na chodniku porzucony, wykorzystany bilet do tego przybytku kulturalnego, a następnie udaliśmy się, dziarskim krokiem właśnie, do wyjścia, mówiąc;, że byliśmy w toalecie i chcemy wrócić do muzeum. Zadziałało niezawodnie. Mona Lisa i inne bohomazy po chwili ukazały się naszym oczom.
Wracając jednak do Legolandu. Całość ma powierzchnię kilkunastu hektarów. Najciekawsza część dla targetu takiego jak ja jest najbliżej wejścia. Są tam makiety kilku miast i portów z Europy Zachodniej i Skandynawii. Znalazły się tam także np. Statua Wolności z Nowego Jorku czy najwyższy budynek świata, Burj Kalifa w Dubaju.
Są też kolejki elektryczne, statki, samochody, a nawet lotnisko, z którego startuje samolot w malowaniu Turkish Airlines.
Ta część zajmuje ok. 1/3 powierzchni całego parku, reszta jest raczej luźno związana z samymi klockami Lego. Są to różne atrakcje stricte dla dzieci, jak zamki, karuzele, kolejki górskie, budki z lodami i domy strachów. Zresztą raz już byłem w domu strachów, w Szwecji, nietrzeźwy, udało mi się nawet przestraszyć ducha 🙂
Ciekawym miejscem do odwiedzenia jest sklep firmowy Lego. Jak sama nazwa wskazuje, można tam nabyć klasyczne zestawy klocków, ale nie tylko. Można skomponować własny zestaw, a także kupić rozliczne rodzaje pojedynczych klocków luzem.
Dzisiaj to miejsce nie wzbudza już takich emocji, ale jako chłopiec bardzo lubiłem bawić się klockami Lego, a marka ta jest jednoznacznie kojarzona przez pokolenia i niejednokrotnie występowała także w popkulturze. Legolandów jest też już jakby więcej i są potężniejsze, ale to jednak w mateczniku w Billund znajduje się ten pierwszy.
Po nabyciu obowiązkowej pamiątki wyruszyłem w drogę powrotną na lotnisko. Do odlotu miałem ładnych parę godzin, więc swobodnie dotarłem tam pieszo. Po przejściu przez wszystkie tory przeszkód zasiadłem w okolicy bramki i znalazłszy działające gniazdko elektryczne zacząłem pisać ten tekst. Co do zasady trudno mi się nieraz zmobilizować do postanowionej czynności, ale jak już zacznę, to nie ma przebacz. Tak dobrze mi się pisało, że mało nie przegapiłem swojego samolotu – jednak instynkt, doświadczenie, ogólne obycie a także skromność i pokora pozwoliły mi na pomyślne zajęcie miejsca w samolocie Ryanair do Poznania.
Wycieczka bynajmniej na tym się nie kończy, osiągnęła ledwie 40% swojego zaawansowania! Ciąg dalszy w kolejnym wpisie 🙂
1 komentarz do “Billund / w mateczniku klocków Lego”